02 grudnia 2015

Udostępnij znajomym:

Przybywamy z Polski, czasem po wielu latach walki o przetrwanie, do Ameryki jak do Ziemi Obiecanej, gdzie mamy nadzieję wreszcie żyć godnie i dostatnio. Albo żyjemy w Polsce, gdzie dobrze nam się wiedzie. W kraju mamy wszystko, lub prawie wszystko, co jest potrzebne do wygodnego życia: dobre warunki materialne, dom lub mieszkanie i samochód, ciekawą pracę zgodną ze swoim wyuczonym zawodem, rozrywki, przyjaciół i nagle, tak od niechcenia, dla żartu, wypełniamy kwestionariusz loterii wizowej (lub zgłasza nas ktoś z bliskich).

Właściwie nie "na poważnie", gdyż nie chcemy wybierać się za ocean, do obcego świata. No, może na wakacje, aby odwiedzić miejsca, w których jeszcze nie byliśmy, ale zgoła nie po to, żeby tam żyć. Wysyłamy dokumenty i zapominamy o tym. Wkrótce, ku naszemu zaskoczeniu, okazuje się, że żart przybrał poważną postać: wygraliśmy stały pobyt w Stanach Zjednoczonych. I naszą pierwszą reakcją jest wątpliwość: wcale nie musimy tam jechać, właściwie po co? A co, w Polsce to nam źle? Ale wraz z upływem czasu zaczyna nas nurtować myśl, że może by skorzystać z takiej okazji. W końcu Ameryka też jest dla ludzi. Inni niemal zabijają się o to, aby tam żyć, a my, proszę, tak bez wysiłku, łatwo, dostaliśmy to wszystko, o czym inni mogą tylko marzyć. Taka szansa może się już nigdy nie powtórzyć, więc chyba warto chociaż spróbować. Co prawda, nasz angielski nie nadaje się nawet do porozumienia, ale przecież wszystkiego można się nauczyć. Jeśli nam się tam nie uda, to przecież zawsze będziemy mogli wrócić. Nikt nas przecież siłą nie będzie trzymał. Jakoś to będzie.

Niebagatelną rolę w podjęciu decyzji o emigracji odgrywa rodzina, przyjaciele i znajomi, którzy postrzegają nas jako prawdziwych szczęściarzy: "wam to się udało, chyba jesteście w czepku urodzeni. My już szósty rok próbujemy i bez skutku. Chyba bylibyście szaleni gdybyście nie skorzystali. To prawdziwy uśmiech losu" - słyszymy zewsząd. Zdajemy sobie w pewnym stopniu sprawę z tego, że czeka nas trudny okres, bo musimy zrezygnować z ważnej dla nas pracy, sprzedać dom, opuścić przyjaciół, przeorganizować całe życie, zaadaptować się do nowych, całkowicie innych warunków, ale z drugiej strony ewentualne mankamenty tej zmiany gdzieś tam niewyraźnie majaczą i nie bierzemy ich poważnie pod uwagę. Na to przyjdzie czas później, gdy już zetkniemy się w sposób namacalny z nowymi wymogami, które będzie niosło ze sobą nowe życie. Jakoś to będzie. I tak, jak w każdym niemal przypadku, zetknięcie z Ameryką bywa trudne i wręcz szokujące. Mimo, że mamy przywileje, których nie mają inni (pobyt z terminem nieograniczonym, pozwolenie na dowolną pracę), to okazuje się, że nierealnym marzeniem jest znalezienie pracy zgodnej z naszym zawodem (bariera językowa, nie ewaluowany dyplom, poczucie, że nie damy rady). Podejmujemy więc pracę taką, jaka jest dostępna z przekonaniem, że jest ona tylko przejściowa, wymuszona okolicznościami i nadzieją, że zmienimy ją (gdy tylko trochę poduczymy się języka), ponieważ nie odpowiada naszym aspiracjom i jest znacznie poniżej naszych możliwości. Ale to, co jest nie do przyjęcia na początku, przestaje być takie po pewnym czasie. I mimo, że ciągle nie akceptujemy pracy, którą wykonujemy, to najczęściej nie podejmujemy prób zmiany tej niewygodnej sytuacji.

Warto zastanowić się co zrobić, aby w miarę szybko przystosować się do życia na emigracji, jeśli już podjęliśmy taką decyzję. Po pierwsze, należy dokonać ewaluacji naszego wykształcenia. Mylne jest powszechnie panujące przekonanie, że wykształcenie z Polski niewiele jest tutaj warte i ktoś z dyplomem magistra ma małe szanse na tytuł Master"s Degree czy Bachelor"s Degree. Nic bardziej błędnego. Nasze dyplomy z Polski są tutaj ewaluowane na adekwatnym poziomie i nawet jeśli nie mamy ukończonej prestiżowej uczelni, takiej jak Uniwersytet Warszawski czy Jagielloński, to nasz tytuł magistra zwykle jest tutaj przekładalny na Bachelor"s Degree, co jest pełnoprawnym wyższym wykształceniem na tutejszym rynku pracy. Jeśli mamy ochotę kształcić się wyżej aż do tytułu Master"s Degree, to jest to nasz wybór i możemy to zrobić, bo do niektórych zawodów (nie tak wielu) jest on potrzebny, ale do większości stanowisk i dobrych zarobków tytuł Bachelor"s Degree jest zupełnie wystarczający. Wiele osób robi poważny błąd, lekceważąc swoje wykształcenie z Polski i kładąc do szuflady czasem na wiele lat swoje dyplomy, traktując je jako nieprzydatne w Ameryce. A z drugiej strony, jakże powszechne jest narzekanie, że tutaj nie mamy szans na pracę zgodną z wykształceniem wyniesionym z Polski, że się tu zawodowo marnujemy, że nie mamy okazji ujawnić swoich uzdolnień, talentów i możliwości.

Ci, którzy nie mają dyplomów z Polski, mogą skorzystać z licznych możliwości uzupełnienia swojego wykształcenia w Stanach Zjednoczonych. Do wyboru mamy bowiem niezliczoną ilość kursów, przygotowujących do wielu ciekawych zawodów, nie wymagających wyższego wykształcenia, na uzupełnianie którego nie mamy czasu i pieniędzy. Kierując się własnymi uzdolnieniami i zainteresowaniami, możemy wybrać właściwy dla nas kurs zawodowy.

Widziałam tutaj wielu inteligentnych, wykształconych, twórczych, nietuzinkowych ludzi, którzy ugrzęźli gdzieś pomiędzy koniecznością i niemożnością. Mając może złych doradców wokół siebie i być może nie wierząc w swoje możliwości nigdy nie spożytkowali swoich umiejętności, tak jak mogliby to zrobić.

Sporą trudnością jest dotycząca niemal wszystkich z nas bariera językowa. Większość z nas jest wychowywana w tzw. puryzmie językowym, tzn. bezwględnym wymogu poprawnego wyrażania się w języku ojczystym, odczuwa zahamowania w swobodnym porozumiewaniu się w języku angielskim. Język obcy, jak sama nazwa wskazuje, nie jest językiem naturalnym i nierealistyczne jest wymaganie, aby posługiwać się tak dobrze jak po polsku. "Będę mówił, kiedy będę dobrze umiał" - słyszę czasami, ale jak masz się nauczyć, skoro nie mówisz? Pozbądźmy się wstydu z powodu naszego akcentu. Po pierwsze, będzie ci szło coraz lepiej, jeśli będziesz ćwiczył, a po drugie, Amerykanie są bardzo tolerancyjni. W końcu Ameryka - to świat złożony w dużej mierze z nowoprzybyłych. Nie musimy mówić w tym języku wytwornie, ale tak, abyśmy byli zrozumiali dla innych, bo język służy do porozumiewania się. Jeśli pozbędziesz się niepotrzebnego wstydu, że być może powiesz po angielsku coś bez sensu, czy coś śmiesznego, twoja bariera językowa zniknie. Jak trafnie zauważyła moja znajoma Amerykanka: "ja znam tylko jeden język, więc nic dziwnego, że mówię lepiej od ciebie". A swoją drogą dlaczego jesteśmy tak wrażliwi na podejrzenie o śmieszność? Dlaczego tak źle znosimy świadomość, że nie jesteśmy doskonali? To niskie poczucie własnej wartości. O tym być może w innej edycji "Monitora".

Innym ważnym czynnikiem przystosowania się jest podjęcie dojrzałej decyzji dotyczącej miejsca stałego pobytu. Wiele osób traktuje pobyt w Ameryce jako krócej lub dłużej trwający epizod życiowy, nie zdając sobie sprawy z tego, że ten epizod wielu już ludziom wypełnił pół i więcej życia. Ich problemem jest poczucie tymczasowości i przekonanie, że wszystko, co robią tutaj nie jest prawdziwym życiem. Na autentyczne życie ma przyjść czas później, w bliżej nieokreślonej przyszłości. "Jakoś się przemęczę i dopiero w Polsce będzie mi naprawdę dobrze, tutaj nigdy". Znam wielu ludzi, którzy w takim przeświadczeniu przeżyli już w Ameryce 10-20 lat, ciągle wybierając się na stałe do Polski, pragnąc tam wrócić i wierząc, że dopiero tam będą żyli naprawdę. Żyją pewną wizją, która jest, niestety, najczęściej nierealna. To przykre mieszkać w miejscu, którego się nie lubi (czasem nawet nienawidzi) i, czekając na swoją Ziemię Obiecaną, do której na stałe być może nigdy nie zdąży się dotrzeć, smutno wegetować. Istotne jest zaakceptować to, co się wybrało, a nie żyć marzeniami, które nigdy się nie spełnią, a nawet jeśli tak, to może się okazać, że nie bardzo było o czym marzyć. Tak rodzi się poczucie utraty, niespełnienia, zmarnowania całego życia.

Powszechną jest tendencja do gloryfikowania miejsc, w których dawno nas już nie ma i czasu, który minął.

Okazuje się, że po powrocie do naszego wyśnionego i wymarzonego miejsca, wcale nie czujemy się lepiej i nie żyje nam się lepiej.

Można by zaryzykować stwierdzenie, że nie jest to być może sprawa miejsca, w którym przebywamy. Może powód, że nie jesteśmy zadowoleni z naszego życia na emigracji, leży gdzie indziej. Może leży w nas samych. Czy nie jest tak, że gdziekolwiek jesteśmy, dokądkolwiek wyjeżdżamy, zabieramy ze sobą samych siebie ze wszystkimi naszymi lękami, wątpliwościami, trudnościami i ograniczeniami. Może to nie miejsce, w którym żyjemy tak nas ogranicza, ale nasze nastawienie, nasza niechęć, nasze myślenie, w myśl zasady "wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma". Może istota zmiany nie leży w warunkach zewnętrznych. Może tkwi w nas samych. Postarajmy się zobaczyć to w nowy sposób.

W poprzednim wydaniu "Monitora" napisałam "wybaczmy sobie błędne decyzje". Dziś chciałabym dodać: zaakceptujmy decyzje, które podjęliśmy lub podejmijmy nowe, które są obecnie bliższe naszym pragnieniom, nie tkwijmy w zawieszeniu, bo nie jest to stan korzystny ani dla nas, ani dla naszych bliskich.

Grażyna Sobiczewska

terapeuta rodzinnym i małżeński.

Obecnie jest zaangażowana w

Program Pomocy Rodzinie przy

Family Counseling

& Rehabilitation Center.

Tel.: (800) 652-0005

----- Reklama -----

MCGrath Evanston Subaru

----- Reklama -----

MCGrath Evanston Subaru

----- Reklama -----

Crystal Care of Illinois

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor