----- Reklama -----

LECH WALESA

09 maja 2006

Udostępnij znajomym:

Trwa pobieranie wersji audio...

Ktoś kupił na wyprzedaży garażowej za kilka dolarów obraz, ponieważ zachwyciła go rama. Pejzaż okazał się dziełem jednego z uznanych amerykańskich artystów z początku wieku i wyceniony został na kilkadziesiąt tysięcy dolarów. Inna osoba nabyła w podobny sposób lampę, która okazała się oryginałem Tiffany"ego.... Takie "szokujące odkrycia" zdarzają się prawie w każdym telewizyjnym programie "Antique Road Show", którego popularność - jak domniemają specjaliści - przyczyniła się do niebywałego rozkwitu przeróżnych pchlich targów, także tych prywatnych, organizowanych w garażach, ogrodach i domach. Statystki wykazują, że co rok odwiedza je dziesiątki milionów Amerykanów. Do wzrostu tej liczby w ostatnim okresie przyczyniła się także recesja gospodarcza.

Ale nawet w czasach największej prosperity garage sales cieszyły się powodzeniem i miały licznych zwolenników. Wiążą się one bowiem z upodobaniem Amerykanów do kupowania, a zarazem z zakorzenionym w tym narodzie pragmatyzmem. Spełniają potrzebę zarówno nabywania rzeczy, jak i pozbywania się ich, w praktyczny przecież sposób.

Wyprzedaże garażowe - znane również jako tag, barn, yard, white elephant, junk, attic, stoop - sales - stały się cząstką amerykańskiej obyczajowości podobnie jak mecze baseballu czy pikniki z hamburgerami i hotdogami. Nie wiadomo skąd wzięła się ta narodowa tradycja, choć można przypuszczać, że zapoczątkowała ją jakaś rezolutna kobieta, która wymyśliła sposób, żeby za jednym zamachem pozbyć się "szpejów" męża i jeszcze na tym zarobić. Być może była nią Clara Ford, żona Henry"ego, późniejszego giganta automobilowego, która ponoć pewnego ranka roku 1895 wyniosła na trawnik przed dom jego narzędzia i urządzenia mechaniczne, a obok ustawiła tablicę z napisem "Tylko poważne oferty brane pod uwagę".

Tak czy inaczej podstawą przedsięwzięcia była idea pozbywania się nieprzydatnych rzeczy i możliwość zarobienia przy tym paru dolarów. Każdy garage sale działa jak efemeryczne małe przedsiębiorstwo handlowe. Towar pochodzi z "oczyszczania" domu z nabytych niedawno czy też gromadzonych przez lata niepotrzebnych rzeczy (bo na przykład dzieci dorosły i nie potrzebują już huśtawki). Zdarza się, że w czasie takich akcji, przez pomyłkę, wystawia się na sprzedaż rodową biżuterię żony lub własną protezę w puzderku. Ale i świadomy wybór dyktuje nierzadko takie selekcje. Bo tak jak Amerykanie uwielbiają kupować rzeczy, tak też bez sentymentów się ich pozbywają - co zresztą stanowi jedną z sił napędowych tutejszej gospodarki. Szczególnie atrakcyjne są moving sales, kiedy właściciele przeprowadzają się do nowego domu i nie chcą - z różnych względów - brać ze sobą dotychczasowych "gratów". Niekiedy można w ten sposób nabyć prawie nowe sprzęty, meble, ubrania. Podobnie jest na estate sales, urządzanych po odejściu właściciela domu. Często jednak w tym przypadku rodzina zatrudnia specjalną firmę, która zajmuje się organizacją i obsługą takiej wyprzedaży, a wówczas ceny są znacznie wyższe.

Przygotowywana własnym sumptem reklama zdumiewa niekiedy rozmachem i pomysłowością. Zazwyczaj jednak są to kolorowe baloniki i chorągiewki, umieszczane także na skrzyżowaniach pobliskich ulic plansze z napisami i strzałkami, które niekiedy wyprowadzają (dosłownie) w pole. Niejednokrotnie podążający za tymi strzałkami, krążą przez pół godziny po jakichś krętych uliczkach, a zapowiadana jako "Fabulous", "Great" czy "Huge" wyprzedaż okazuje się skromniutkim stoiskiem z paroma pluszowymi misiami i tandetnymi ozdobami choinkowymi.

W niektórych domach garage sale to prawdziwy rytuał, w którym uczestniczy cała rodzina. Właściciele zasiadają przy stolikach, witają przybywających, asystują przy oglądaniu. Dzieci w upalne dnie sprzedają lemoniadę, wprawiając się w handlowy fach. Tradycyjnie organizowane są wyprzedaże wielorodzinne, niektóre obejmujące cały "block" lub najbliższą okolicę, jak na przykład Orchard Place Garage Sale w Des Plaines.

Bywa i tak, że po spędzonym w ten sposób weekendzie zostaje się z całym prawie nie sprzedanym towarem lub profit jest tak mizerny, iż nie jest w stanie wynagrodzić włożonego wysiłku. Zawsze jednak można się pocieszać, że przynajmniej była motywacja do "oczyszczenia" domu. Część osób zostawia co bardziej wartościowe rzeczy na następną wyprzedaż, inni oddają wszystko Armii Zbawienia czy innym organizacjom charytatywnym.

Można się dobrze uśmiać, zapoznając się z przeróżnymi wynikami badań rynku garage sale. Jedne z nich podają, że bywalcy takich wyprzedaży rekrutują się z grupy o dochodzie rocznym poniżej 50 tysięcy dolarów, są zwolennikami wolnej miłości .... I jeszcze pewnie w dzieciństwie torturowali koty - można by z sarkazmem dodać. Tak naprawdę nieistotne są status społeczny, majątek czy tym bardziej poglądy. Większość klientów szuka na wyprzedażach specyficznych towarów (mebli ogrodowych, komputerów, ubrań...) albo co akurat wpadnie w oko. Znaczną grupę stanowią kolekcjonerzy i handlarze starociami, którzy liczą na okazję nabycia wartościowych czy unikalnych rzeczy u ludzi, którzy nie mają nawet pojęcia, jakie skarby posiadają. Większość jednak odwiedzających traktuje wizyty na wyprzedażach jako formę spędzenia wolnego czasu. Osoby samotne i starsze wybierają się tam ze względów towarzyskich, oglądając cudze sprzęty i bibeloty mogą "uciąć" sobie miłą pogawędkę, powspominać dawne dobre czasy.

Amerykanie uwielbiają kupować, niektórzy obsesyjnie, stąd też dobrze czują się na wyprzedażach, ponieważ za niewielkie pieniądze mogą nabyć mnóstwo rzeczy. Zarazem jednak łatwo się ich pozbywają, nie rozczulając się i nie zostawiając dla późnych wnuków. Mój tato w Polsce przechowuje jeszcze w piwnicy łyżwy, na których jeździłam w szkole średniej, gramofon marki "Bambino" i wiele innych przedmiotów, których ze względów sentymentalnych szkoda mu wyrzucić, a dać nie ma komu. Gdyby zorganizował blokową "wyprzedaż piwniczną", to może za jakieś symboliczne grosiki pozbyłby się swojej graciarni, a jednocześnie uszczęśliwiłby kilku kolekcjonerów czy sąsiadów, którym wszystko się przydaje. Na razie z przekąsem powiada, że Amerykanie sprzedają swoje stare kapcie i widelce - i jeszcze są dumni z tego. Nie ma się jednak co dziwić, że tato taki sceptyczny. Po prostu miał pecha. Pierwsza rzecz, na którą natknął się na amerykańskim garage sale, była nastawiona łapka na myszy w jakimś pudle, do którego włożył właśnie rękę.

Danuta Peszyńska

----- Reklama -----

KD MARKET 2025

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor