W 2007 r. burmistrz Richard Daley wydał na zwycięską kampanię wyborczą $4.6 mln, a jego jedyną, liczącą się konkurentką była wówczas Dorothy Brown, która zgromadziła zaledwie $423 tysiące. Jeśli 3 lata temu uznany, posiadający spore zaplecze polityczne kandydat wydał prawie 5 mln. dolarów na reelekcję w sytuacji niewielkiego zagrożenia ze strony innych polityków starających się o to samo stanowisko, to ile kosztowała będzie kampania wyborcza tegorocznych kandydatów? Już w tej chwili wiadomo, że będzie to zaciekła walka pomiędzy kilkunastoma osobami. Wygra najlepszy, czy posiadający najwięcej pieniędzy?
Prawdopodobnie Dorothy Brown nie liczyłaby się zbytnio w tegorocznym wyścigu. Kilkaset tysięcy to obecnie suma prawie niezauważalna. Większość kandydatów zgodnie przyznaje, że bez kilku milionów nie ma co próbować.
Alderman Robert Fioretti zakłada, że zgromadzi $2.5 mln. na swoim koncie wyborczym, choć zdaje sobie sprawę, że o wiele łatwiejsze będzie zebranie wymaganych 12,500 podpisów pod swoim nazwiskiem.
“Próbujemy. Dzwonimy do każdego i prosimy o pomoc finansową. Zawsze trudno jest gromadzić pieniądze na kampanie polityczne, ale w obecnej sytuacji ekonomicznej jest to jeszcze trudniejsze” – mówi Fioretti, który zapowiedział swój start w wyborach na urząd burmistrza jeszcze przed decyzją Richarda Daley.
Inni kandydaci wciąż zastanawiają się nad udziałem w wyścigu. W większości przypadków wahanie nie jest spowodowane brakiem ambicji politycznych, ale niewystarczającymi funduszami na kampanię i świadomością, że będzie je trudno zdobyć.
Kongresmen Danny Davis byłby bardzo zainteresowany zastąpieniem Richarda Daley. Związany w przeszłości z Haroldem Washingtonem, czy niedawno z Hilary Clinton polityk otwarcie przyznaje, że na utrzymanie się w wyścigu do lutego potrzeba co najmniej 3 mln. dolarów. Kolejne 2 konieczne są na niemal pewną dogrywkę.
Sumy te mogą wydawać się wysokie w porównaniu do innych, ale nieco mniejszych miast. Zwykle wystarczy od 500 tysięcy do miliona na przeprowadzenie skutecznej kampanii. Nowego Jorku jednak na razie nie pobijemy. Burmistrz Michael Bloomberg wydał 100 milionów na swoją reelekcję. Aż 50 mln. z tej sumy przeznaczył na reklamy radiowe i telewizyjne. Nie trzeba chyba przypominać, że wygrał.
Chicagowskie sumy mogą się więc wydawać niskie, jednak mimo to dla większości kandydatów poprzeczka jest zbyt wysoka.
Jednym z niewielu, którzy ewentualnym finansowaniem kampanii nie muszą się przejmować jest Rahm Emanuel. Wprawdzie nie zgłosił jeszcze oficjalnie swej kandydatury na stanowisko burmistrza Chicago, to nie ukrywa, że się nad tym zastanawia i sprawdza swoje szanse. Na opłacenie wydatków związanych z wyborami prawdopodobnie wystarczyłaby mu prywatna fortuna i prawie $1.5 mln. znajdujące się na kontach jego komitetu.
Wspomniany wcześniej kongresman Davis ma znacznie mniej na podobnym koncie, bo $376,000, Jesse Jackson - $347,000, a szeryf powiatu Cook, który w środę oficjalnie rozpoczął kampanię i starania o stanowisko burmistrza zgromadził $215,000.
Teoretycznie pieniądze nie powinny być najistotniejszym elementem kampanii wyborczych. Powinien liczyć się kandydat i program. Jest jednak inaczej, gdyż bez pieniędzy nie jesteśmy w stanie zaprezentować ani sylwetki, ani programu. Przykład? W starciu o posadę gubernatora bierze udział trzech kandydatów, reprezentujących demokratów, republikanów i zielonych. W najbliższej debacie telewizyjnej ten trzeci nie weźmie udziału. Oficjalnie przyznał, że kończą mu się pieniądze na kampanię, co media odebrały jako przyznanie się do porażki. Nie został zaproszony.
RJ