Dzięki uprzejmości profesora Tadeusza Gadacza możemy wydrukować jeden z jego ostatnich tekstów, który fascynująco opisuje fenomen „udręki życia”, głęboko zakorzeniony w europejskiej historii i tradycji literackiej. Profesor na nowo odczytuje znaczenia, jakie niesie ta kategoria, znaczenia które istotnie wykraczają poza doświadczenie obcowania z tekstem i przenoszą się na relacje międzyludzkiego współistnienia.
Tekst poniższy jest trzecią częścią artykułu, który będziemy drukować przez najbliższe tygodnie. Spektakl Teatru Narodowego „Udręka życia” autorstwa izraelskiego dramatopisarza, poety i reżysera Hanocha Levina w reżyserii Jana Englerta z udziałem Anny Seniuk, Janusza Gajosa i Włodzimierza Pressa mogliśmy oglądać w Chicago w ubiegłym roku.
Tadeusz Gadacz
Lęk przed samotnością jako choroba ducha
w dramacie Udręka życia Hanocha Levina (część 3)
Problemem Popochów i Gunkla nie jest jednak samotność, lecz ekstremalne i radykalne osamotnienie. Udręka jest zatem spowodowana nadmiarem osamotnienia i niedoborem autentycznego życia. Wynika z niezdolności do bycia samotnym, czyli bycia sobą, oparciem się na sobie. Przecież nie może kochać nikt nikogo. Aby być kimś, trzeba mieć odwagę doświadczyć odosobnienia. To stanowi przecież punkt wyjścia bycia człowiekiem. Popochowie i Gunkel jakimś sposobem przeoczyli ten punkt. Inaczej niż u Kafki, bohaterowie Levina wołają: „oddaj mi moją samotność!”, „zwróć mi samego siebie!”, nie uświadamiając sobie wszakże, że wina i odpowiedzialność za udrękę spoczywa w nich samych. Popochowie nie są zdolni do miłości. Boją się jednak być sami i tą „słabość” odpłacają sobie nienawiścią. W twarzy drugiego widzą niespełniony wizerunek siebie samych, pośrednio więc nienawidząc – wykonują na sobie wyrok. Udręka życia jest kontaminacją strachu, lęku i nienawiści, w której ludzie nie liczą ran ani słów, ponieważ nie mają już nic do stracenia.
Lęk przed samotnością i lęk przed śmiercią mają wspólny rdzeń. Śmierć jest wszak ukoronowaniem samotności. Dlatego Jona woła: „boję się umrzeć!”, gdyż nie ma nic gorszego niż „stracić życie nie zyskawszy śmierci”. (J. Améry) Można zaryzykować także i takie rozumienie słów Levina – ludzie odchodzą nim zdążą poznać swoje serca. Odchodzą, zanim uda im się cokolwiek zrozumieć. Czasami zaś sądzimy, że „już rozumiemy” i wówczas można usłyszeć głos Lewiwy: „Myśleliśmy, że źle nam. Nie wiedzieliśmy, Jak źle może jeszcze być”. Niewątpliwie tkwi w dramacie Levina intuicyjnie wyczuwalna przestroga dla współczesnego człowieka. Z jednej strony autor sugeruje jak niewiele potrafimy znieść, z drugiej zdaje się wskazywać, że gdy człowiek wyrzeknie się własnej samotności, myślenia i miłości – zostaje mu tylko nienawiść. Zostanie wówczas sam, ze wszystkim, czego nie wybrał. I ta świadomość doprowadzi go do granic istnienia, w których życie stanie się nie do zniesienia, a samotność więzieniem. „Jestem tutaj, nic więcej nie wiem, nic więcej nie mogę uczynić. Moja łódź jest bez steru, płynie z wiatrem, który wieje w najgłębszych regionach śmierci”. (F. Kafka)
Odmiennym problemem bohaterów dramatu Levina jest ich relacja do Boga. „Bóg się śmieje” – wyznaje Jona. A Lewiwa dopowiada: „dusze unoszą się w powietrzu […], aby złapać nas na jakiejś słabości albo porażce i turlać się ze śmiechu”. W stwierdzeniach tych tkwi coś więcej, niźli tylko nawiązanie do teatru świata. Nader często słyszy się, że w sztuce Levina Bóg jest nieobecny. Nieobecność Boga w dramatach Levina można rozumieć dwojako: w kontekście żydowskiej separacji i teologii negatywnej lub myśli postmetafizycznej. Wydaje się jednak, że sztuka Levina nie zawiera w sobie żadnej krytyki metafizyki ani Boga. To ludzie odwracają się od ducha i myślenia. Poza kilkoma chwilami, gdy Jona powraca do wspomnień z dzieciństwa, ślady transcendencji są nierozpoznawalne. Jona mówi: „ojciec idzie z synem do synagogi […] na pustej ulicy, w tak wielkiej ciszy, w świetle łaski”. Czy jednak można tutaj twierdzić o bliżej nieokreślonej „skłonności metafizycznej”? Można jedynie mieć nadzieję, że jest to jakiś rodzaj nieukojonego pragnienia powrotu do utraconego sensu, w którym duszę Jona na mgnienie oka ożywia dawny blask i tęsknota za ufnością. Być może.
Niezmiernie istotna w dramacie Levina jest kwestia języka oscylującego pomiędzy tym, co trywialne i metafizyczne. Słowo Levina nie jest prowokacją, lecz ostatecznością – anty-językiem. Tylko pozornie zresztą słowa straciły tutaj swą moc. Anna Kamieńska pisała: „Cóż mogą słowa/ Mogą jeszcze ranić/ więc dużo mogą”. Jona, Lewiwa i Gunkel nieustannie podsycają nienawiść, okaleczając się wzajemnie. Trudno zatem wyobrazić sobie, aby język wyszedł z tego ognia bez szwanku. To, że Jona nie potrafi odejść od Lewiwy jedynie wzmaga jego nienawiść. Język staje się tutaj ostrzem wyjątkowo okrutnym i bezlitosnym. Jona krzyczy: „A kim ty jesteś? […] Dupą, która poniżyła mnie, ograniczyła mój horyzont, zgniotła moją duszę!”. Wulgaryzm jest ostatecznością, która zrywa wszelkie mosty i zawzięcie wbija swoje ostrze w drugiego człowieka. Przy nim kolokwializm wydaje się jedynie skromną aluzją. Język to także ucieleśnienie agresji. Nie ma bardziej skutecznej broni niż język – nikt nie potrafiłby zliczyć ran, zadanych przez słowo. Dlatego tak chętnie posługujemy się językiem, aby ranić, nie ponosząc za nic odpowiedzialności.
Zbyszek Kruczalak
'