02 września 2016

Udostępnij znajomym:

W wyjątkowej powieści „Ilona przychodzi w deszczu” (Ilona llega con la lluvia) Alvaro Mutisa, o której już wielokrotnie wspominałem przy okazji omawiania najwybitniejszych pisarzy kolumbijskich, mamy do czynienia z unikalną sytuacją spotkania, która prowadzi do kompletnej destrukcji, do samounicestwienia uczestników owego wydarzenia.

Kulturowo, a może podświadomie, przywykliśmy do pozytywnych aspektów wynikających z relacji wzajemności, o czym świadczy słynne „ja jestem sobą dzięki tobie, a ty jesteś sobą dzięki mnie” – ta równorzędność relacji w wymianie obopólnych korzyści powinna służyć obu stronom dialogu i konstruować wartości z tego, co najlepsze i do tego, co najlepsze – a przynajmniej takie, które nie powodują lawiny wydarzeń, których nie pragniemy, by zaistniały. Wydaje się nam powszechnie, w wyniku różnych przyzwyczajeń i stereotypów, w których jesteśmy zanurzeni, że spotkanie służy, albo powinno służyć temu, czego pragniemy, czego pożądamy, czego się spodziewamy, czego oczekujemy od innych i od siebie – okazuje się jednakowoż, że nie zawsze skutkuje ono tym, czego byśmy sobie życzyli. Bardzo często fenomen spotkania powoduje coś dokładnie przeciwnego do naszych świadomych, czy też podświadomych, pragnień. Gdy w czasie spotkania spoglądamy sobie wzajemnie w oczy, niekoniecznie widzimy tam niebo. Co możemy zobaczyć w oczach tego drugiego?

Niesłychanie ciekawie aranżuje odpowiedź na to pytanie Alvaro Mutis, szkicując perfekcyjnie głęboko poruszającą ulotność i kompletną niekontrolowalność tego, co może wynikać ze spotkania dwojga ludzi:

„Jest w Larysie coś, co budzi we mnie demony, fatalne, drzemiące w mojej duszy siły, które już w dzieciństwie nauczyłam się oswajać, trzymać w stanie uśpienia, aby nie wydostały się na zewnątrz i nie stanowiły dla mnie zagrożenia. [Ilona…s. 137-138]

O co tu chodzi? Oczywiście o brak możliwości panowania nad przeznaczonym nam tajemniczym losem. Spotkanie służy jedynie do aktywowania tego, co się musi wydarzyć, co przeczuwamy, ale nad czym nie mamy żadnych mocy sprawczych:

Jak mówi główny bohater powieści:

„Zawsze myślałem, że okresom katastrofalnego ciągu niepowodzeń nie należy przypisywać nadprzyrodzonej roli jakiegoś metafizycznego fatum. Nigdy nie wierzyłem w to, co ludzie nazywają złym losem postrzeganym jako kondycja podporządkowana przeznaczeniu i niepozwalająca nam ingerować w jego bieg lub nadawanie mu kierunku.

[…]

Błądzeniu po tak skomplikowanym labiryncie, które neofici uznaliby za całkiem bezcelowe, mnie wydaje się daleko bardziej rozsądne i mocniej osadzone ziemskich realiach, niż atakowanie z bliska, jak baran, obcych nam okoliczności, które sprzysięgają się, by komplikować czysto praktyczną stronę życia, które jest bez wątpienia sprawą najbardziej nierzeczywistą i próżną, zważywszy jego wyświechtany i nieuleczalny idiotyzm. Takim dramatycznym spekulacjom nic lepiej nie sprzyja, przynajmniej jeśli o mnie chodzi, niż paląca tropikalna duchota, która zwykle wyostrza zmysły oraz inteligencję, aż do granic szaleńczego wizjonerstwa. Tak się dzieje wówczas, gdy upał i wilgoć doprowadzają do tego, że nocą powietrze osiąga temperaturę gorącej łaźni, a nadchodzący sen, niczym łagodna i litościwa kara śmierci, przenosi nas w rejony zapomnianych czasów dzieciństwa albo w ciemne meandry historii zaludnionej postaciami, które witamy jak tajemnicze, bratnie dusze. (s. 31-32)

Jednym słowem wszystko dzięki i za sprawą pogody. Można by założyć, idąc za tropem myślenia Maqrolla, iż wystarczy, żeby zmienił się klimat i sprawy same się „pozałatwiają”, a my w zupełnie bezbolesny i łatwy sposób wyjdziemy obronną ręką z mroku naszych doświadczeń i pełnych bojaźni życiowych perypetii. Można by tak nawet przez chwilę pomyśleć, ale tylko przez chwilę, bo zaraz przychodzą nam na myśl szwedzkie freudyzmy filmów Bergmana, a Szwecja to przecież kraj zdecydowanie nieskąpany w słońcu i upale. Jednym słowem i tak źle i tak niedobrze. Jeśli zatem nie pogoda jest źródłem całego zamieszania, to co nim jest?

W powieści Mutisa, Maqroll spotyka swa uwielbianą przyjaciółkę, tytułową Ilonę, po latach niewidzenia, wspólnie zakładają przedziwny biznes, który przynosi im na tyle pieniędzy, że mogą w końcu wyjechać z Panamy, w której się duszą. Gdy wszystko wydaje się już zmierzać do zaplanowanego rozwiązania, pojawia się zupełnie niespodziewanie dziwna i nieprzewidywalna postać Larysy, która dla nich pracuje, ale której osobista historia wprawia w stupor poznawczy nie tylko czytelnika, ale przede wszystkim Ilonę – magiczne zapętlenie tych dwu potężnych osobowości kończy się tragicznie i koniec ten jest z jednej strony do przewidzenia, z drugiej jednakowoż jest czymś dziwnym i niejasnym. Wygląda to wszytko, jakby cała opowieść była częścią jakiejś większej, nieznanej nam całości. 

Niesamowite napięcie emocjonalne wykreowane przez Mutisa w tej historii zbudowane jest właściwie wyłącznie na czymś ulotnym i niejasnym. Cały dramat rozgrywa się gdzieś poza tekstem i poza świadomością głównych bohaterów, którzy prowadzą życie na krawędzi, a może raczej na granicy tego, czego pragną i tego, z czym mają do czynienia w rzeczywistości. Pogmatwany erotyzm na przemian z magią, obcowanie z omamami i halucynacjami, które jednakowoż wcale nie są takie do końca iluzoryczne – wszytko to kreuje atmosferę obcowania czytelnika ze światem w napięciu pomiędzy realnością, a ułudą. Rzeczywistość postaci, miejsca, miasta, historii, dokonań, spotkań i planów miesza się z ich wersją wyobrażoną, albo raczej wymarzoną.

Jeszcze bardziej radykalnie – o głęboko wpisanej w kategorię spotkania – destrukcji, pisze inny znakomity pisarz kolumbijski Evelio Rosero w swej poruszającej powieści zatytułowanej „Między frontami” (Los ejercitos). Mamy tu do czynienia z opisem rzeczywistości małego miasteczka w stanie nieustannego zagrożenia z powodu: wojny, walki, strachu, zabijania, ucieczki, ewakuacji, zaginięć, porwań, rozstrzelań, przypadkowych i zamierzonych śmierci. Ten potężny i często nie do zniesienia dla wielu postaci powieści, kontekst istnienia jest w istocie pokazany z perspektywy tylko jednego człowieka, starego profesora (głównego bohatera), którego żona zaginęła (została porwana, uprowadzona, zamordowana). Do końca nie wiemy, co się z nią stało, tak zresztą jak z wielu innymi postaciami opisywanego dramatu. Wszystkie owe tragiczne elementy świata funkcjonującego w perspektywie oczekiwania na to, co najgorsze wynikają ze spotkań, które nie są naznaczone wzajemnością, ale mają charakter głębokiego zdegenerowania, która to cecha nie jest przynależna przecież spotykaniu jako takiemu. Charakter destrukcji, degeneracji i wynaturzenia nadają mu oczywiście uczestnicy owych spotkań i to niekoniecznie w relacji równorzędności.

Evelio Rosero buduje poruszający obraz życia mieszkańców San Jose w oczekiwaniu na najgorsze. Słynna teza definiującą istotę filozofii dialogu: „ja jestem sobą dzięki tobie, a ty jesteś sobą dzięki mnie” jawi się tu w formie wynaturzonej: „ja nie mogę być sobą dzięki tobie, ale ty także nie możesz być sobą dzięki mnie” – świat zdegenerowanego spotkania pokazuje twarze jego uczestników w grymasie absurdalnej wzajemności.

Zbyszek Kruczalak

----- Reklama -----

MCGrath Evanston Subaru

----- Reklama -----

MCGrath Evanston Subaru

----- Reklama -----

KD MARKET 2024

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor