09 stycznia 2019

Udostępnij znajomym:

Każdy chce mieć tożsamość, każdy przez całe życie sam sobie ją buduje. Tylko nie każdy robi to świadomie. (Paul Beatty)

***

Jak dziedziczona trauma wpływa na to, kim jesteśmy i jak zakończyć ten proces? (M. Wollynn)

***

O tym na ile jesteśmy sobą i czy w ogóle jest to możliwe, pisaliśmy wiele przy okazji niezwykle inspirującej książki M. Scotta Pecka „Droga rzadziej przemierzana (uczęszczana, wędrowana)”, w której problem tożsamości jest jednym z fundamentalnych zagadnień w budowaniu sensownego życia jednostki. Recz jasna sensowność bycia jest warunkiem koniecznym w tym procesie odnajdywania siebie w gąszczu wszelakich kontekstów, w których przyszło nam bytować. Jedynie tożsamość uświadomiona (sensowna) może bowiem stawiać pytanie o swe istnienie nawet w wypadku, gdy odpowiedź na nie jest mocno wątpliwa. Ta wątpliwość jest w dużej mierze osadzona w nie do końca poznanej strukturze naszego dziedziczenia, wychowania i tego wszystkiego innego, co składa się na bycie człowieka.

„Stara, jeszcze sokratejska prawda mówi, że człowiek ma wybór tylko jeden: pomiędzy życiem świadomym a mechanicznym. Wszystkie inne nie są szczególnie ważne, choć człowiekowi wydaje się czasem, że zależą od nich losy wszechświata, a przynajmniej jego wszechświata. Wybór zawodu np. może decydować o zarobkach, komforcie życia, sumie fizycznych przyjemności i udręk. Może zaprowadzić do zaszczytów albo do więzienia. Ale z pewnej filozoficznej perspektywy wszystkie te konsekwencje nie mają wielkiego znaczenia. Ma je natomiast sposób myślenia o tym, co nas spotyka. Tym, co trwoży ludzi, nie jest to, co im się przydarza, ale znaczenie, jakie temu przypisują – pisze stoicki filozof Epiktet”. […] Nie mamy sierści jak jelenie. Jesteśmy przykryci grubymi warstwami ubrań, które wydają nam się nasze, ale takie nie są. Bielizna, podkoszulek, spodnie, kurtka należą do nas tylko dzięki umowie społecznej. Zamieniliśmy na nie kawałki papierów albo ciągi cyfr zapisanych na plastikowych kartach, posiadamy je dzięki konwencji, w umowny sposób. Inaczej niż jeleń stoję w pożyczonej skórze, którą będę musiał oddać i nie dotyczy to tylko polaru. Epiktet mówił, że nie mamy nic. Kiedy sobie to uświadomimy, zyskamy wolność, bo nic nie będziemy mogli stracić. Poucza: Nigdy o żadnej rzeczy nie mów: »Straciłem«, ale »Oddałem«. Jest radykalny. Dla niego pożyczone jest nawet ciało. Przyjdzie czas, że trzeba je będzie oddać właścicielowi, którym jest wszechświat. Żeby to zrobić bez popadania w grecką tragedię, bezgłośnie i bezboleśnie jak stary jeleń, trzeba najpierw nauczyć się wyłączyć self.

Tak jak stoicy, Budda i Laozi, myślę, że człowiek może w pełni rozkwitnąć tylko przez ćwiczenie się we współistnieniu z resztą procesu życia. Nie przez fortyfikowanie silnego ego, które się życiu oprze. Dlaczego żyjemy, jakbyśmy z tego procesu zostali wyjęci? Dlaczego po krajobrazie życia jeździmy tylko koleinami tych samych co zawsze emocji, percepcji i myśli i nie chcemy poza nie wyjrzeć?” (za: Świadomy jeleń, M. Fabjański, w: Przekrój nr 1, 2016, s.54)

Ten niesamowity fragment zawiera wszelkie odpryski znaczeń zadanego w tytule pytania: Czy możemy być sobą, a jeśli tak, to na ile? Może nam się oczywiście wiele rzeczy wydawać, możemy w coś wierzyć lub nie, ale to wszystko nie zmienia faktu, że bycie sobą jest:

- niejednoznaczne, choć nasze ego mówi co innego: jestem przecież tym, kim jestem, ale kim jestem w istocie?

- skomplikowane społecznie – choć pozornie wydawać się może, że tak nie jest, ale czy nie jestem w dużej mierze tym, kim chcą mnie widzieć inni (rodzice, nauczyciele, wychowawcy, znajomi)?

- nieznane w swej bytowej strukturze – nie bardzo wiemy skąd się wzięła, po co istnieje i gdzie mieści się ontologiczna podstawa nas, jako nas

- samo znaczenie (sens) samego terminu (słowa) jest nieostry – czy to znaczy być tożsamym z czymś lub kimś lub z samym sobą? Czy to na pewno znaczy być takim samym, jak coś/ktoś/ja?

Skoro jednak naszym obowiązkiem jest życie mądre (naznaczone sensem), a nie sensu pozbawione (bezsensowne), to warto chyba przyjrzeć się pewnym kontekstualnym zawirowaniom, które tworzą naszą tożsamość czy tego chcemy, czy nie. Jest to o tyle przerażające, że kształtowanie naszej osoby (osobowości) jest w ogromnej mierze poza nasza kontrolą, jest w nas przez sam fakt urodzenia się, na który zresztą też sami nie mamy żadnego wpływu.

„Kilkanaście kilometrów od Vallepietry, w VI w., człowiek znany później jako święty Benedykt – na freskach mężczyzna o dużej, łysej głowie, napiętej czasem aż tak, że wychodzą żyły, stanowczym spojrzeniu i długiej, siwej brodzie – przesiedział trzy lata w jaskini, a potem założył swój klasztor. To w Parco Naturale dei Monti Simbruini narodziła się pierwsza uniwersalna reguła zachodniego monastycyzmu, nagle, z doświadczenia 1,000 dni w samotności jednego człowieka. Święty Benedykt porzucił dramaturgię doglądania swoich młodych i rodziców, płodzenia, zarabiania, gotowania (jedzenie w koszyku na sznurku spuszczał mu ze skalnej półki nad jaskinią miejscowy chłop). Uczył się tutaj dramaturgii ryku jelenia, wilgoci wsiąkającej w ciało, szumu deszczu, własnego oddechu. Dostrzegł w niej Boga, a być może wyraził ją tylko za pomocą słów takich jak Bóg, bo był z nimi oswojony. Jego reguła – ora et labora (módl się i pracuj) – bez wątpienia szuka szczęścia w wyłączeniu self”. (tamże)

Czy „wyłączenie siebie” pozwoli nam jednakowoż na sensowne poszukiwania w znalezieniu celniejszej odpowiedzi na postawione pytanie: czy możemy być sobą, a jeśli tak, to na ile? Prawdopodobnie i tak i nie! Jedno jest pewne. Całą pracę musimy wykonać sami i nikt nam w tym nie pomoże, nawet jeśli podążymy śladami św. Benedykta czy Buddy.

Jak pisał, wspomniany tu już, M. Scott Peck:

„Choć dysponujemy myślami proroków i pomocą łaski, wędrówkę trzeba odbyć samemu. Żaden nauczyciel nie weźmie nas na plecy i nie zaniesie do celu. Nie ma z góry ustalonych formuł. Rytuały są jedynie pomocami naukowymi, a nie nauką samą w sobie. Możemy spożywać wyłącznie zdrową żywność, odmawiać przed śniadaniem pięć zdrowasiek, modlić się twarzą zwróconą na wschód albo na zachód, chodzić w niedzielę do kościoła, lecz to nie przywiedzie nas do celu wędrówki. Nie ma takich słów ani nauk, które zdejmą z wędrującego drogą rozwoju duchowego konieczność wypracowania własnych sposobów […] Nawet jeśli w pełni rozumiemy to zagadnienie, droga rozwoju duchowego pozostaje tak samotna i tak trudna, że często tracimy odwagę. Fakt, że żyjemy w wieku nauki, aczkolwiek pod pewnymi względami pomocny, wywołuje jeszcze większą bojaźń. Ponieważ wierzymy w mechaniczne zasady rządzące wszechświatem, nie wierzymy w cuda. Dzięki nauce wiemy, że zamieszkujemy samotną planetę krążącą wokół przeciętnej wielkości gwiazdy zagubionej w jednej z milionów galaktyk. Pokazując nam nasze miejsce w ogromnym wszechświecie, nauka wpaja nam wizerunek nas samych jako z góry zaprogramowanych i rządzonych przez siły wewnętrzne niepodlegające naszej woli: chemię mózgu i tarcia między naszym nieświadomym a świadomością, które zmuszają nas, byśmy czuli się i zachowywali w określony sposób nawet wtedy, gdy uzmysłowiamy sobie, że nie wiemy, co czynimy. Zastąpienie mitów informacją naukową sprawiło, że doskwiera nam poczucie, iż jako jednostki nie mamy żadnego znaczenia. Jakie bowiem znaczenie może mieć człowiek, a nawet cała ludzkość, skoro rządzą nami wewnętrzne, chemiczne i psychologiczne siły, których nie rozumiemy, we wszechświecie tak ogromnym, że nawet nauka nie potrafi go zmierzyć? (Droga rzadziej wędrowana, s. 355/356)

Spróbujmy jednakowoż w tę samotną drogę zabrać ze sobą porę lektur ku osłodzie i inspiracji.

Kontynuacja za tydzień.

Zbyszek Kruczalak

----- Reklama -----

MCGrath Evanston Subaru

----- Reklama -----

MCGrath Evanston Subaru

----- Reklama -----

Crystal Care of Illinois

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor