30 listopada 2022

Udostępnij znajomym:

Pierwsze wrażenie autora po wylądowaniu w Londynie było dość niezwykłe. Zdziwiła go zieloność drzew i trawników:

„Moje pierwsze wrażenie z Wielkiej Brytanii było takie, że jest tam bardzo zielono; nigdy nie widziałem tyle bujnej trawy i nie mogłem zrozumieć, że rośnie ona tylko po to, żeby mogła zostać skoszona i znów wyrosnąć, by cieszyć oko. Dorastałem w pustynnym północno-zachodnim rejonie Chin, a potem mieszkałem w zanieczyszczonym, zatłoczonym Szanghaju. W Chinach teren niezabudowany i niezajęty pod uprawę był po prostu gołą ziemią”. (s. 169) Podobnie było z wodą, którą się w Chinach piło, mimo że wyraźnie śmierdziała, co w Anglii byłoby nie do pomyślenia.

Wydawać by się mogło, że to nic, że to zupełnie zwykłe doświadczenie inności, gdy przemieszczamy się z jednego miejsca na świecie w inne. Zawsze są przecież jakieś różnice i to właśnie one otwierają nas na inność i odmienność, to one fascynują i to one pozwalają nam widzieć niekoniecznie jasno i niekoniecznie w zachwyceniu, ale z pewnym zaciekawieniem.

Jednakowoż w wypadku autora książki „Strażnik trumny – opowieść o mojej rodzinie” to doświadczenie inności znacznie wykracza poza fascynacje zwiedzającego inne rejony świata i jest nośną metaforą tego, co stanowi o ostrości spojrzenia autora opowieści o chińskiej rodzinie.

A co stanowi o tej ostrości spojrzenia? Wenguang Huang opowiada o swym życiu definiowanym przez trumnę. Paranoja? Niekoniecznie. Cała historia, którą przytacza autor i która jest czymś na pograniczu pamiętnika i autobiografii, toczy się wokół tytułowej trumny, bo to ona urasta do przedmiotu, który jest niebezpieczny, kontrrewolucyjny, niepoprawny politycznie, wsteczny i reakcyjny. Jakim cudem? Cudem paranoi szaleńców starających się zbawić ludzkość, w tym wypadku Przewodniczącego Mao, który stwierdził, że tradycyjne pochówki zmarłych to przeżytek i objaw burżuazyjnej, przegniłej tradycji, której należy się jak najszybciej pozbyć. Tylko spopielenie i tylko świecka ceremonia jest dopuszczalna, a za organizowanie pogrzebu zgodnie z chińskimi, odwiecznymi ceremoniałami, grożą kary i społeczny ostracyzm.

Babcia autora miała jednak gdzieś kary i ostracyzm i zażądała od swego syna, ojca Wenguanga Huanga, by pochował ją w trumnie w rodzinnej wiosce. To żądanie jest szczególnie uzasadnione, gdy przyjrzymy wyjątkowej i skomplikowanej obyczajowości chińskiej związanej z wierzeniami i przesądami dotyczącymi śmierci i zmarłych.

„Ojciec tłumaczył mi kiedyś, że umarli nigdy nie opuszczają żywych; duchy przekazują swoje życzenia w snach. Byłem ateistycznym i solidnie wykształconym dzieckiem, komunizmu, odruchowo odrzucałem wiarę w te wierzenia jako zabobonne, wręcz głupie. Teraz jednak znalazłem w nich ukojenie”. (s. 212)

Warto przypomnieć, iż Wenguang Huang jest tłumaczem zbioru opowiadań Liao Yiwu zatytułowanego: „Prowadzący umarłych. Opowieści prawdziwe. Chiny z perspektywy nizin społecznych”, który przenosi nas w niebywałą w swej obcości i jednocześnie fascynującą kulturę chińskich tradycji pogrzebowych.

W tytułowym wywiadzie/opowiadaniu tego zbioru czytamy:

„Li: Tak. Byli kiedyś ludzie, którzy się specjalizowali w prowadzeniu zwłok. Zwykle przemieszczali się nocą, zawsze we dwóch. Jeden szedł z przodu, drugi z tyłu. Tak jak niesie się lektykę, oni nieśli ciało, które, napędzane ich siłą, mknęło jak wiatr. A oni skandowali jednym głosem jo-ho, jo-ho, jo- ho. Kiedy patrzyło się na nich z daleka, widać było, że zmarli i żywi maszerują równym krokiem. Ciało zmarłego poruszało się w tym samym rytmie, co ciała żywych dzięki grawitacji. Ale takiej trójce trudno było zmieniać tempo i nigdy nie wykonywali ostrych skrętów. Jak człowiek widział, że zbliżają się idące zwłoki, schodził z drogi. Inaczej mógłby się z nimi zderzyć. Widziałem coś takiego na własne oczy w 1949 roku”. (s.30/31)

A wszystko to dlatego, iż wierzono, że człowiek musi być pochowany w miejscu, gdzie przyszedł na świat.

„Wtedy nie było możliwości łatwego przetransportowania ciała do domu czy to drogą lądową czy wodną. A jego bliscy nie mogli znieść myśli, że miałby spocząć w obcej ziemi. Zapłacili więc zawodowcom, żeby dostarczyli jego ciało do domu. Zabrało im to ponad tydzień, ale kiedy dotarli na miejsce, zwłoki wyglądały jak żywe”. (s.31)

Stanie na straży babcinej trumny to oczywiście jedynie pretekst do ukazania absurdalności historii w kontekście totalitarnej, chińskiej rzeczywistości, która swe apogeum ideologicznego szaleństwa osiągnęła w czasie rewolucji kulturalnej i realizacji zadań tak zwanego „wielkiego skoku”. Ale to tylko apogeum tego, co miało i ciągle ma miejsce w Chinach, czyli braku szacunku dla elementarnych praw człowieka. To jednakowoż nic nowego, ale nowe jest to, iż ten kraj, w którym wolność jednostki jest czymś kompletnie abstrakcyjnym, urasta obecnie do roli przewodzącego światu mocarstwa. Z innej perspektywy, o tym chińskim fenomenie myślenia inaczej, pisze Yan Lianke w swej powieści „Sen wioski Ding”.

Autor rzuca nas w rzeczywistość niebywałą w swej realności i dosłowności, ale w odwróceniu do konceptu Liao Yiwu. Wioski w prowincji Henan, włącznie z tą tytułową, zostają dotknięte „gorączką złota”, a raczej „gorączką krwi”. Wiejska biedota oddaje na potęgę krew, bogacąc się w sposób dotychczas zupełnie nieosiągalny, jednakowoż żądza bogactwa odsłania mroczną stronę człowieczej kondycji. Szaleństwo niespodziewanych pieniędzy przeradza się szybko w śmiertelną rozpacz. Zakażeni wirusem HIV wieśniacy zaczynają masowo umierać.

Yan Lianke zaczarował swą opowieść o wiosce Ding, a raczej ją usennił. Oniryczna rzeczywistość, oglądana z perspektywy zmarłego dziecka i przez to dziecko opowiadana wydaje się być niemożliwa w swej obezwładniającej realności. O dziwo, tradycyjne przekonania i wierzenia, mają tu podobną moc, jak w wywiadach Liao Yiwu zamieszczonych w zbiorze „Prowadzący umarłych” – ale tylko podobną. W istocie dotykamy tu świata naznaczonego żywą ciągle tradycją, ale drastycznie zdeformowaną przez chciwość. Jest coś dogłębnie poruszającego w przekonaniu mieszkańców prowincji Henan o konieczności zapewnienia zmarłej osobie towarzysza w pośmiertnej podróży. Ta deformacja wynika oczywiście z nieopanowanej chciwości generowanej przez dziwny, hybrydowy, chiński kapitalizm, funkcjonujący na styku dwu ideologii: totalitaryzmu i wolnego rynku.

Dziesięć lat zajęły rodzinie Huanga przygotowania do pogrzebu babci zgodnie z wielowiekową tradycją i w opozycji do nowych zaleceń Przewodniczącego Mao.

„Po śmierci Ojca w 1988 roku sama myśl o trumnie budziła we mnie smutek i złość. Uważałem, że ta skrzynia była jak klątwa, która w końcu doprowadziła do jego śmierci. Złościła mnie absurdalność i daremność starań Ojca, przez które ja i moje rodzeństwo zostaliśmy pozbawieni wielu przyjemności i możliwości dzieciństwa”. (s. 229)

W tak zwanym międzyczasie Mao umiera, mimo że zasadzał się na nieśmiertelność i rozpadły się tym samym ideologiczne fundamenty jego władzy, ale w mocy pozostało przekonanie Chińczyków o konieczności posłuszeństwa wobec tych, którzy rządzą – i chyba to jest najbardziej niepokojące przesłanie „Strażnika trumny”.

***

Strażnik trumny, Wenguang Huang, wy. Czarne, 2013, s. 251.
Sen wioski Ding, Yan Lianke, PIW, 2020, s. 424.

Zbyszek Kruczalak

----- Reklama -----

MCGrath Evanston Subaru

----- Reklama -----

MCGrath Evanston Subaru

----- Reklama -----

Crystal Care of Illinois

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor