17 sierpnia 2017

Udostępnij znajomym:

Mogłoby się wydawać, że w istocie kojarzymy wyspy głównie ze szczęściem. Kategoria „wyspy” jako miejsca idealnego do życia (czy po życiu) dominuje w świadomości kulturowej świata zachodniego. „Wyspy szczęśliwe” to przecież archetypiczne określenie raju, krainy szczęśliwości, spełnienia, radości, cudownej utopii, do której wszyscy w jakiś sposób, świadomy czy podświadomy, dążymy. Mit, który mamy głęboko zakodowany, którego pragniemy, chcemy by się spełnił?

Gdzie są wyspy szczęśliwe i jak się tam dostać?

„Lokowano je jako wyspy położone na zachód od Libii – za Słupami Heraklesa, na Atlantyku. Według niektórych wersji mitologii właśnie na tych wyspach – a nie w górach Atlasu – znajdować się miał Ogród Hesperyd. Szczegółowy ich opis podawał Pindar w Odach olimpijskich, oraz jego naśladowcy, umiejscawiając tam postaci takie, jak Achilles, Alkmena, Kadmos, Diomedes, Likos, Medea, Peleus, Penelopa, Radamantys i Telegon. W późniejszej mitologii identyfikowano je (przynajmniej co do funkcji) z Polami Elizejskimi, jak z miejscem uświęconym przez piorun (elyseum), gdzie Zeus poraził piorunem Semele. Taką informację podaje bizantyjska encyklopedia Suda oraz Ioannes Tzetzes (ok. 1110-1185), umiejscawiając jednak Pola Elizejskie w cytadeli (akropol) w Tebach [...] (za: Wikipedia)

Wiemy już zatem, gdzie one są i mniej więcej jesteśmy w stanie sobie wyobrazić podróż w tamte rejony świata, a przecież jakoś się tam nie wybieramy. Stajemy zatem przed kolejnym pytaniem: dlaczego tak się dzieje, dlaczego rezygnujemy z tej fascynującej i obiecującej wyprawy?

Intrygująco prowadzi nas ku odpowiedzi na ten okolicznik przyczyny Andrés Ibáñez, w swej najnowszej powieści „Lśnij, morze Edenu” (Brilla, Mar del Eden). Jak już pisałem, książka jest częściowo pastiszem serialu telewizyjnego zatytułowanego „Zagubieni” (Lost). Autor bardzo widocznie, a czasem wręcz dosłownie, korzysta z pomysłów twórców „Zagubionych”. Robi to oczywiście w określonym celu, który kryje się za postawionym uprzednio pytaniem:

- dlaczego nie udajemy się na wyspy szczęśliwe, mimo że znamy ich położenie i możemy tam z łatwością dostać się, choćby samolotem?

Czy dzieje się tak ze strachu, z powodu baku wiary, z indolencji, jaka wynika z niewiedzy, z braku środków czy po prostu dlatego, że nam się nie chce, bo nie mamy na to, tak zwanego, czasu (cokolwiek brak czasu miałby znaczyć)?

Andrés Ibáñez kreuje świat swej powieści w dwu poziomach. Pierwszy to rzeczywistość rozbitków, którzy znaleźli się na jakiejś, bliżej nieokreślonej, wyspie tropikalnej w efekcie katastrofy lotniczej, którą przeżyła spora liczba pasażerów międzykontynentalnego lotu. Wyspa jest dziwna, słychać na niej tajemnicze „szepty i krzyki”, dzieją się zupełnie niezrozumiałe rzeczy: śmiertelnie chorzy jakimś cudem zdrowieją, inni giną od uderzeń piorunów, rzucanych przez błękitnego olbrzyma, a jeszcze inni są porywani przez „nie wiadomo kogo i nie wiadomo po co”, a nad jeszcze innymi unosi się tajemniczy statek UFO.

Drugi poziom powieści „Lśnij, morze Edenu” (Brilla, Mar del Eden) tworzą osobiste doświadczenia niektórych rozbitków. Są to zresztą „autorskie” fragmenty Ibáñeza, które nie istnieją w wersji serialowej. Mamy zatem historie Japończyka, któremu cudem udaje się uciec z sekty słynnej z rozpylenia śmiercionośnego gazu w tokijskim metrze, mamy historię człowieka, którego rodzinny układ jest więcej niż skomplikowany i który ma syna z kochanką ojca, ale nie zdając sobie z tego sprawy, myśli że ma do czynienia ze swoim przyrodnim bratem. Mamy też inną, erotyczną historię, poniekąd kolejna wersję historii pani Robinson, rodem z powieści „Absolwent”, w której młody chłopak swe pierwsze erotyczne fascynacje przeżywa z matką swej rówieśniczki.

To wszystko razem może wydawać się, jeśli nie szokujące, to prowokujące (poza oczywistym faktem, że znakomicie podkręca napięcia i różnicuje typy bohaterów) - ale w istocie służy odpowiedzi na pytanie:

- dlaczego nie udajemy się na poszukiwanie wysp szczęśliwych i dlaczego tak bardzo szukamy wszelakich wymówek, by niczego w tym celu nie zrobić?

Osobiste historie bohaterów sprzed katastrofy nakreślają tło i dają kontekst temu wszystkiemu, czego owe postaci doświadczają na wyspie, która okazuje się wyzwaniem, do którego podjęcia są niejako przymuszeni przez oczywisty fakt, jakim była katastrofa samolotu i przymusowe przebywanie na wyspie. Ocalenie to nie był ich wybór, to w żaden sposób nie był efekt świadomego działania, to nie była ich samodzielna decyzja. To był „przypadek”, ale skoro przypadki nie istnieją, bohaterowie zostali „skazani” na poszukiwanie sensu swego życia. Można by oczywiście zadać kolejne, elementarne pytanie:

- czy to, że zdecydowanie nie wybieramy się na poszukiwania „wysp szczęśliwych” i prędzej znajdziemy się tam w wyniku jakieś niezależnej od nas sytuacji (na przykład katastrofy samolotu), jest dziełem przypadku czy działania celowego?

Warto przytoczyć tu fragment recenzji do książki profesora Michała Hellera „Filozofia przypadku”:

„W biologicznej ewolucji przypadek odgrywa rolę nadrzędną – jest źródłem zmienności gatunków. Autor proponuje szersze spojrzenie: odwołując się do historii pojęcia przypadku i jego ewolucji wskazuje miejsce, jakie przypadki zajmują w strukturze całego Wszechświata. A miejsca te są... nieprzypadkowe”.

Coś z tego typu koncepcji, a nawet całkiem sporo, jest sfabularyzowane w powieści Andrésa Ibáñeza. Jego bohaterowie są „skazani” w wyniku „przypadkowej” katastrofy samolotu, na analizowanie swojego życia, działania, doświadczeń, decyzji, relacji i wszystkiego tego, co składa się na całość ich dotychczasowego istnienia. Funkcjonowanie na wyspie (pamiętajmy, że wyspa to fragment lądu, zewsząd otoczony wodą, czyli z natury rzeczy odseparowany od reszty), wymaga przecież nowego sposobu ułożenia sobie relacji z innymi, odżywiania, ubierania – jednym słowem trzeba się niejako od nowa zacząć uczyć się żyć:

„– I wtedy doznałeś objawienia – podjęła Rosana. Powiedziałeś mi, że człowiek spędza całe życie na wznoszeniu takiej świątyni. Każdy na cześć czego innego: boga, pracy, seksu, czasem współmałżonka, partii politycznej, czegokolwiek. Kiedy kończy budowę, wstawia do środka bożka. I sam tam wchodzi, żeby go czcić, i zostaje zamknięty na zawsze: w łańcuchach, w ciemności, w swej ukochanej świątyni, razem ze swoim ukochanym bogiem. Na zawsze.

– Hm.

– To wywarło na mnie ogromne wrażenie – wyznała Rosana. – Dało mi do myślenia. Mówiłeś wtedy o mormonach zamkniętych w swoim mormońskim Kościele. O Brendzie Esquivias, zamkniętej w Ciudad Juarez. O Joaquinie, zamkniętym w swoich teoriach spiskowych. O Tudellim i Hansie, zamkniętych w fanatycznym katolicyzmie. O ich niewolnictwie. I powiedziałeś, że ta wyspa chce, byśmy odzyskali wolność. Że do nas mówi, byśmy zrozumieli, albowiem przybyliśmy tu, by się narodzić”. (.s356/357)

Pytanie o przypadkowość czy celowość odrzucenia poszukiwań „wysp szczęśliwych” można by odwrócić, kierując się sugestią V. Frankla:

„Jako że każda sytuacja stawia przed człowiekiem konkretne wyzwanie lub problem do rozwiązania, pytanie o sens życia można by z powodzeniem odwrócić. Koniec końców, zamiast pytać o sens swego życia, człowiek powinien uświadomić sobie, że to on sam jest adresatem tego pytania. Inaczej: życie każdemu z nas stawia pytania, a jedynym sposobem, żeby mu odpowiedzieć, jest odpowiadać za swoje życie, być za nie odpowiedzialnym.” (Człowiek w poszukiwaniu sensu, s. 164)

Zbyszek Kruczalak

----- Reklama -----

MCGrath Evanston Subaru

----- Reklama -----

MCGrath Evanston Subaru

----- Reklama -----

Crystal Care of Illinois

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor