22 grudnia 2017

Udostępnij znajomym:

Czytając najnowszą biografię Ireny Sendlerowej autorstwa Anny Bikont, zatytułowaną „Sendlerowa w ukryciu” w istocie poznajemy bardziej kontekst, aniżeli same działania, w które była zaangażowana bohaterka książki. Wydaje się, że autorka chce, by ukazać raczej współdziałanie i jego skomplikowaną strukturę konspiracyjną, aniżeli indywidualny wymiar dokonań Sendlerowej. Dzieje się tak dlatego, że przytaczane wydarzenia zmieniają perspektywę, z której postrzegamy sprawy opisane w tekście. Są one przede wszystkim efektem pracy pamięci tych, którzy w jakiś sposób, pośredni lub bezpośredni, zetknęli się z Sendlerową. Jej osobiste zapiski, wywiady, wspomnienia, listy i inne dokumenty stanowią bardziej przedmiot krytycznej analizy i korekty, aniżeli materiał „nie podlegający dyskusji”.

Można się z tym pewnie sprzeczać, ale jest taki poruszający fragment w książce Bikont, który pokazuje znaną choćby z filmu Andrzeja Wajdy czy wspomnień samej Sendlerowej, zamieszczonych między innymi w książce „Matka dzieci holocaustu” w opracowaniu Anny Mieszkowskiej, w której Korczak maszeruje dziarsko ze swoimi sierotami do wagonów, które zawiozą ich do komór gazowych. Mimo piekła dziejącego się obok nich, oni idą na śmierć z godnością i podniesioną wysoko głową.

Takich scen mamy w historii polskich dramatów nieskończoną ilość i nie bardzo wiadomo, dlaczego tak bardzo lubimy nurzać się w tym pełnym fałszu i zakłamanej ułudy patriotyzmie, który zakłada niezrozumiałĄ radość, dumę i zadowolenie ze śmierci, cierpienia czy rozpaczy innych. Przyjrzyjmy się w tym celu jednemu z najbardziej znanych i najczęściej cytowanych wierszy Gałczyńskiego:

Kiedy się wypełniły dni
i przyszło zginąć latem,
prosto do nieba czwórkami szli
żołnierze z Westerplatte.

(A lato było piękne tego roku ). I tak śpiewali: Ach, to nic,
że tak bolały rany,
bo jakże słodko teraz iść
na te niebiańskie polany. ( A na ziemi tego roku było tyle wrzosu na bukiety ).

W Gdańsku staliśmy tak jak mur,
gwiżdżąc na szwabską armatę,
teraz wznosimy się wśród chmur,
żołnierze z Westerplatte.

I ci, co dobry mają wzrok
i słuch, słyszeli pono,
jak dudni w chmurach równy krok
Morskiego Batalionu.

I śpiew słyszano taki: - By
słoneczny czas wyzyskać,
będziemy grzać się w ciepłe dni
na rajskich wrzosowiskach.

Lecz gdy wiatr zimny będzie dął,
i smutek krążył światem,
w środek Warszawy spłyniemy w dół,
żołnierze z Westerplatte.

Czytając ten wiersz, który przecież wielu z nas zna na pamięć, można by pomyśleć, że żołnierze w Westerplatte o niczym innym nie marzyli, jak tylko o tym, by umrzeć i oczywiście czwórkami, iść do nieba. Jak pokazują ostatnie publikacje, rzeczywistość byłą niezmierzenie odległa od wersji zmitologizowanej. Podobne wrażenie ma się czytając opis marszu dzieci z sierocińca Korczaka na Umschlagplatz. Jest czymś głęboko niemoralnym lukrować fakty i budować polityczne i propagandowe laurki historyczne na niewyobrażalnym cierpieniu tych, którzy musieli zginąć w męczarniach i upokorzeniu. Wyjątkowo wrażliwa jest na taki typ patriotyzmu Anna Bikont, która w konstruując „Sendlerową w ukryciu”, czy raczej w odwróceniu, przywraca wydarzeniom najbardziej prawdopodobny wymiar w oparciu o zeznania świadków czy świadectwa zawarte w dokumentach. W rozdziale piątym, pod tytułem „Widzę jego przygarbioną sylwetkę i długi łańcuch dzieci” pisze:

[Sendlerowa jako najgorsze przeżycie okupacyjne przywoływała wiele razy scenę z czasu wielkiej akcji, gdy patrzyła na dzieci z sierocińca Korczaka wyprowadzane na Umschlagplatz.

„Widzę jego przygarbioną sylwetkę i długi łańcuch dzieci, nie wiem, jak dotarłam do domu z wysoką gorączką. Leżałam kilka dni. Ostatkiem sił dowlekłam się do domu, dostałam szoku nerwowego, moja matka musiała wzywać lekarza/…/”

Najpełniejszą, wyraźnie sfabularyzowaną wersję tej opowieści przytaczam z jej niepublikowanych notatek.

„Korczak idzie wyprostowany, z twarzą – maską, opanowany. Dzieci, ubrane odświętnie, w niebieskie drelichowe mundurki, kroczą czwórkami, sprężyście, miarowo, dostojnie. Najmłodsze z nich trzymają laleczki, które robił dl a nich z plasteliny profesor Witwicki. Są małe przerwy w marszu, jest upalne lato, dzieci muszą odpocząć. Wtedy Korczak opowiada im bajkę. /…/ dzieci przecież nie mogą wiedzieć do ostatniej chwili /…/”

Ostatnią drogę Domu Sierot, długą, w upale, w asyście policjantów z pejczami i karabinami, odtworzyła Joanna Olczak Ronikier w książce Korczak. Próba biografii. Przytacza relację wiarygodnego świadka Marka Rudnickiego, współpracującego z Korczakiem, który szedł z nimi do bramy Umschlagplatzu. Mieszkający w Paryżu grafik i malarz po wielu latach milczenia zdecydował się o tym opowiedzieć:

„Atmosferę przenikał jakiś ogromny bezwład, automatyzm, apatia. Nie było widocznego poruszenia, że Korczak idzie, nie było salutowania (jak to niektórzy opisują), na pewno nie było interwencji posłańców Judenratu – nikt do Korczaka nie podszedł. Nie było gestów, nie było śpiewu, nie było dumnie podniesionych głów, nie pamiętam, czy niósł ktoś sztandar Domu Sierot, mówią, że tak. Była straszliwa, zmęczona cisza. Korczak wlókł noga za nogą, jakiś skurczony, mamlał coś od czasu do czasu. Gdy sobie tę scenę przypominam – rzadko mnie ona opuszcza - wydawało mi się, że słyszałem, że mamrocze słowo <dlaczego>. Byłem wystarczająco blisko, aby wychwycić te słowa. Ale to na pewno tylko wybryk mojej wyobraźni w retrospekcji. Nie były to chwile filozoficznych refleksji; to były chwile tępej milczącej rozpaczy bez granic; już bez pytań, na które nie ma odpowiedzi”. (s.105/106/107)

Jeszcze bardziej zmitologizowaną i zupełnie nieprawdopodobną, a przecież często powielaną wersję owych wydarzeń przytacza w swych wspomnieniach „Śmierć miasta” Władysław Szpilman, który:

„miał spotkać pochód dzieci, które śpiewały chórem, rozpromienione, na czele pochodu szedł, grając, mały skrzypek, a Korczak niósł na rękach dwoje najmłodszych, także uśmiechniętych dzieci i opowiadał im coś zabawnego”. (s.107)

Anna Bikont pozostawia nas w niepewności, czy Sendlerowa w ogóle widziała sieroty Korczaka idące do wagonów. „Opis zaczyna się od zdania: /Szłam ulicą getta przypadkowo, przystanęłam/, tyle, że podczas wielkiej akcji nie chodziło się ulicami getta przypadkowo, ani też się nie przystawało”. (s.106)

Jedna rzecz w tym wszystkim jest przedziwna. Zarówno żołnierze z Westerplatte, jak i dzieci z sierocińca Korczaka idą na śmierć czwórkami – czy Sendlerowa znała wiersz Gałczyńskiego i ta symbolika nałożyła się na metaforyzację jej wspomnień? Jak wiadomo wiersz powstał jeszcze w trakcie trwania kampanii wrześniowej, więc sprawa jest wielce prawdopodobna.

Nie ma to rzecz żadnego, istotnego znaczenia. Co jest w tym wszystkim ważne, to umiejętność Anny Bikont brania w nawias historii pokrytej obrzydliwym lukrem na potrzeby gawiedzi i polityków. Ci ostatni zrobią przecież wszystko, by czuć się zwolnieni z odpowiedzialności za bezsensowną śmierć swoich obywateli, na którą ich skazali przez swoje absurdalne decyzje i zaniechania.

Autorka „Sendlerowej w ukryciu” nie tylko zwraca nasza uwagę ku znanemu już z opracowań Hannah Arendt banalnemu charakterowi zła: „[…] Smutną prawdą jest to, że zło w większości czynione jest przez ludzi, którzy nigdy świadomie nie postanowili być dobrymi czy złymi. Większość nazistów to byli ludzie kulturalni, mający rodziny, oddani ojcowie. Przerażająca jest ich normalność. I to jest właśnie banalność zła.” [s.258] – ale nade wszystko wyczula naszą uwagę na fałszowanie wydarzeń i ludzkich charakterów poprzez mitomańską politykę nakładania historycznego lukru na fakty, które same sobą potwierdzają słynny eksperyment Stanleya Milgrama, wcześniejszy o dekadę od Zimbardo, który pokazał, że 63 procent z nas bez wahania zaaplikuje drugiemu najwyższą dawkę prądu, bez powodu zwęglając jego ciało. W tym wypadku raczej groteskowo brzmi słynna fraza: - „prosto do nieba czwórkami szli…”

Zbyszek Kruczalak

www.domksiazki.com

----- Reklama -----

MCGrath Evanston Subaru

----- Reklama -----

MCGrath Evanston Subaru

----- Reklama -----

Crystal Care of Illinois

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor