12 maja 2016

Udostępnij znajomym:

Marcin Wilk: A tam długopis. Niektórzy od razu piszą na klawiaturze.

- No to tego już sobie w ogóle nie wyobrażam. No bo jak? Rozmowa z szybą, czy przez szybę? Z ekranem? Źle mi się kojarzy, z telewizorem. Nie, nie. To zimne, nie ma to związku żadnego z głową i ręką.

Te pióra solidne pewnie?

- Pelikan albo Waterman. Tusz czarny. Czasami używam czerwonego. Ale rzadko.

Notesów stosy?

- Rzeczywiście dużo, w zależności od tematu, bohatera, podróży. Najczęściej są małe. Niekiedy większe. Lubię w linie albo zupełnie gładkie. Kratek nienawidzę. To więzienie dla liter. W notesach mam pomysły na nowe książki. Dojrzewają sobie. Z czasem przeglądam je, wybieram odpowiednie fragmenty, szkicuję epizody. Dopiero wtedy otwieram odpowiednie foldery w komputerze i zapisuję. Potem drukuję i robię dopiski. Znów piórem albo ołówkiem.

Czyli jednak porządek.

- Jeszcze nie!

Przepraszam, że dopytam, ale to na temat. Znak Zodiaku?

- Bliźnięta. Podwójność.

No to mamy jasność.

- Zapisuję to, co najbardziej wyraziste, to, co domaga się natychmiastowego utrwalenia. Zarys portretu, rozmowy, pejzażu. Zdanie, które trzeba rozwinąć, spostrzeżenie do zapamiętania. Uwagi do siebie. Notatki nie grzeszą porządkiem. Teraz, gdy muszę znaleźć notesy sprzed trzech lat, mam gigantyczny problem. Były dotychczas dwa biurka. Może w którymś z nich? A może jeszcze w nierozpakowane? Często i mozolnie się przeprowadzałam. Mieszkałam w dużym domu w Toronto, gdzie także pisałam. Materiały do książek, archiwalia, papiery wszystko musiało wrócić z powrotem do Warszawy. Część z tych skarbów do dziś zalega w pudłach po piwnicach. Są kartony, półki, teczki… datowane – albo niedatowane. Dużo tego.

No tak. Bliźniak, już wiemy.

- Na przykład, proszę spojrzeć, w tym żółtym notesie (okładka Jane Austin Pride and Prejudice) są notatki dotyczące lektur, dalej: coś w rodzaju dziennika, jakieś zapiski rozmów, fragmenty pomysłów na książki, zapisy bibliograficzne, adresy w Nowym Jorku…

Faktycznie dużo tych esów-floresów.

- Wszyscy mówią, że mam szydełkowy charakter pisma.

No dobrze. Mamy już te notatki. A co potem?

- Różnie. Selekcja. I kolejne wybory. Opowiem, jak wyglądała praca, w ostatnim jej etapie, nad książką o Wierze Gran. Materiał. Osobno - moje z nią rozmowy. Notatki i nagrania. A potem spisane z taśm ścieżki dźwiękowe. To samo ze spotkań z ludźmi, którzy ją znali, z którymi przeprowadzałam wywiady. Plus archiwalia, relacje świadków zagłady. Wspomnienia o pieśniarce. Inne źródła opisujące los getta warszawskiego. Zapiski z podróży jej śladami po świecie. Refleksje. Pytania do niej, do innych. Do siebie. Wszystko w jednym pudle „Wiera Gran - książka” (często opisuję pudła po angielsku, pozostałość po kanadyjskim losie). Kształt książki jest wynikiem zebranego materiału. Formę tworzy zawartość tego pudła.

Czyli że jak?

- Składanka. Patchwork. Portret z różnorodnych elementów. Mam kawałek wełny i jedwabiu, piórko, szkiełko i fragment lustra, do tego gałązkę głogu, kamyk i koronkowy mankiet… To wszystko tworzy postać, pomaga rozwikłać jej tajemnicę. Te elementy należy połączyć, ale tak, żeby opowiedziały historię. Opowiedziały ją w sposób, który nie pozwoli czytelnikowi się od niej oderwać. Rozglądam się, dopasowuję, rozmyślam, jak to wszystko skonfrontować. Dopiero wtedy składam to do osobnej teczki. Cały proces musi być bardzo fizyczny.

Już wiem, że nie na komputerze.

- Nie, nie umiem. Cokolwiek tam zapisuję, muszę do pracy wydrukować. Pracuję na papierze. Zdarza mi się jeszcze ciąć nożyczkami kartki i układać fragmenty na pustym stole, żeby zobaczyć, jak „działa” początek, środek, koniec. No i przejścia. Połączenia rozdziałów, kontrapunkty. Miejsca odpoczynku i te, w których czytelnik zostanie wytrącony z równowagi, gdzie uda mi się go zaskoczyć. W ogóle wymyślanie książki jest najciekawsze - planowanie i konstruowanie, to daje radość. Najchętniej rzuciłabym tę pracę na tym etapie.

Pięknych rzeczy ja się tu dowiaduję.

- Oczywiście pracuję dalej - z szacunku dla czytelnika. Potem zaczyna się najgorsze. Siedzenie i spisywanie tego, co się zrobiło. Kręgosłup pęka!

Ten bolący kręgosłup mnie niepokoi.

- Gdy pracuję, bardzo się dyscyplinuję. Mam to po ojcu. Jestem, jak to mówi moja mama, „zachłanna na robotę". Autor bez twardych reguł gry nie ma szans. Bo tu nie wystarczy jeden zryw, ani nawet kilka. Nie da się napisać książki przez tydzień. Trzeba pracować regularnie albo dawać sobie odpowiednio odległe terminy. Czyli pisanie to męka. Ale radości z napisanego nie da się z niczym porównać. Trwa chwilę, ale dla takich chwil warto się starać. Ciągle próbuję.

Ile utrapienia po drodze!

- Łapię się często na pokusie przeładowywania tekstu, wciskania tam wszystkiego, co się zebrało. To maniera debiutanta, któremu szkoda. Nie chce, żeby się zmarnowało… A to bzdura. Do książki wchodzi góra 60 procent materiału. Słowa należy wycinać - nie mnożyć. Usuwać dla jasności wywodu. Lepiej nie dopowiedzieć niż nudzić.

Jeszcze jedno, a co Pani ma na biurku?

- Mam słabość do art decowskich mebli i drobiazgów. Więc takie jest biurko i lampa i fotele… Po lewej stronie piętrzą się papiery bieżące, po prawej pióra i ołówki. U szczytu kilka kałamarzy, srebrnych i drewnianych jadów (do czytania Tory) i trochę szklanych kul… Szuflady pełne tajemnic. Kilka fotografii. Za oknem przestrzeń. To ważne. Żeby widzieć niebo, albo dachy Warszawy albo oddech morza. Jest też komputer. Lubię go. Bardzo. Nie pozwalam dotykać innym.

Wie Pani, że Kazimierz Orłoś czasem jeszcze pisze na maszynie?

- I ja pisałam. Miałam dwa Łuczniki. Mama używała jednego, drugi kupiła mi jako prezent na maturę. Byłam zachwycona. Nie przyszło mi do głowy, że pojawi się kiedyś (szybko!) urządzenie, które wprowadzi tak wielką rewolucję w pisaniu. Nie trzeba walić w klawisze, przepisywać „na czysto”, używać kalki… Nie, nie brak mi tego. Podziwiam wyroby Apple’a. Godzinami oglądam je w sklepie na Manhattanie. Ale zdarza mi się gubić w kolejnych wersjach „worda" lub „pages”, przeklinam warianty własnego tekstu, którego różnic nie potrafię rozszyfrować. Ciągle mam trudności ze zrobieniem prostej (!) prezentacji. Ale Mac stał się niezbędny.

Mam nadzieję, że dba Pani o napoje i posiłki w trakcie pracy.

- Rano piję dużo kawy. Z mlekiem. Bez cukru. Parzona lub Nesca. W warszawskiej kawiarni najbardziej smakuje mi sojowe capuccino, w paryskiej lub włoskiej espresso. Poza tym herbata. Zielona, z jaśminem lub palonym ryżem. Kiedyś piłam Yerba Mate, ale parzenie jest zbyt skomplikowane. Dla mnie. Zostałam przy Earl Greyu.

Śniadanie solidne?

- Nie jem rano.

Oj, niezdrowo.

- Yes, father! Chyba że ktoś mi poda. W hotelach i rezydencjach dla pisarzy nie gardzę serami lub jajecznicą, ani sałatką owocową. Niestety, croissantami też nie. W domu, kiedy intensywnie piszę, żywię się zapasami. Migdały, orzechy, suszone borówki. W lepszych okresach - gorzka czekolada z pomarańczą, w gorszych - chałwa.

To jamnik chyba zadowolony?

- Z żywienia? Tak sobie. Nienasycony. Pies jest szczęśliwy, gdy jestem obok. Nie znosi zostawać sam w domu. Piszczy, jęczy, drapie. Tłumaczę mu, że ma wreszcie spokój, mnóstwo książek dokoła i pustą kanapę. Ale nie, jemu to nie wystarcza. Może teraz, gdy już napiszę tę książkę o sławnych jamnikach i ich właścicielach (kto jest czyim właścicielem nie jest takie pewne), będzie zadowolony i odda się lekturze tego dzieła. Zajmie się oglądaniem psów Czechowa, Nabokova, Warhola i znajdzie pociechę w samotności.

www.instytutksiazki.pl

Agata Tuszyńska / fot. Krzysztof Dubiel dla Instytutu Książki

----- Reklama -----

MCGrath Evanston Subaru

----- Reklama -----

MCGrath Evanston Subaru

----- Reklama -----

Crystal Care of Illinois

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor