12 listopada 2016

Udostępnij znajomym:

“Wyspa cierpienia; nazwa godna uwagi, choć wieloznaczna, bo cierpienie rodzi się z niespełnionej miłości i doświadczanego bólu z utraconego szczęścia i doznawanej udręki, z przywiązania i nagłego rozstania. Wyspa Cierpienia, takim mianem ochrzcił ten niewielki atol na Pacyfiku Ferdynand Magellan, wytrawny żeglarz, który przepływając obok nieznanych lądów, zgadywał ich prawdziwą naturę, ledwie raz na nie spojrzawszy. (s.8/9)

Wyspa jako kategoria literacka i geograficzna zawsze jest formą izolowanego świata, który funkcjonuje inaczej, niż reszta. Sama rzeczywistość zresztą tę inność potwierdza, bo kto podważy kulturową inność Brytyjczyków czy Japończyków? Nawet jeśli taki ktoś by się znalazł, to fakty mówią same za siebie – nawet dziecko wie, że nie tylko jeździ się tam inną stroną ulicy, niż zwyklibyśmy zakładać, ale ma się też królową i dwór królewski, a nawet boga-cesarza i odwieczny dwór cesarski, popełnia się tam seppuku i nawet na wojnie pije herbatę z filiżanki o piątej po południu – wystarczy spytać samych wyspiarzy o ich stosunek nie tylko do siebie, ale przede wszystkim do innych. Odpowiedź będzie zawsze jedna: my, potem długo, długo nic i dopiero po tym nic, pojawią się inni!

Ta wyspiarska odmienność jest czymś fascynującym i ma bardzo wiele literackich wcieleń. Najsłynniejsza chyba powieść o samotnej wyspie i samotnych na niej ludziach to „Robinson Crusoe” z 1719, autorstwa Daniela Defoe. Biorąc pod uwagę nieśmiertelną wręcz popularność tej historii trzeba przyznać, że opowieści o samotności, izolacji od świata, sposobach przetrwania, relacjach z innymi, katastrofach i ocaleniu zasadzają swą poczytność na micie człowieka, jako istoty osadzonej kulturowo. To właśnie kulturowe zaplecze pozwala rozbitkom przeżyć, bo przecież znają koło, wiedzą jak rozniecić ogień i co jeść, żeby nie dostać szkorbutu, a poza tym mają zdolność uczenia się i przystosowania do nowej, raczej nieprzyjaznej rzeczywistości.

Jak wszystko niestety, co dotyczy mocy człowieka u Defoe, owa wiara w jego kulturowe możliwości, szlachetność i wewnętrzne piękno ma potężne znamiona ułudy. Wydaje nam się, że wystarczy niebo gwiaździste, by ogarnął nas błogostan spokoju moralnego. Takie niebo mieli nad sobą z cała pewnością bohaterowie „Władcy much”, a jak pamiętamy o spokoju jakimkolwiek, a już na pewno moralnym, trudno w wypadku tej genialnej powieści, mówić. Niesamowita historii chłopców rzuconych na bezludną wyspę i skazanych na współistnienie, prowadzi do niebywałych i często potwornych zawirowań. Powieść wydana w 1954 roku, 235 lat po ukazaniu się „Robinsona Crusoe” – stawia w niepewności wiarę w człowieka, jako istotę z gruntu dobrą, która do tego wszystkiego, jako jedyna w dziele stworzenia, jest kulturalna, co oznacza mniej więcej tyle, że jej działanie i myślenie jest regulowane i zgodne ze strukturą nakazów i zakazów. Ta kulturowa siatka regulacji powinna nas „uszlachetniać” oddalając od istnienia instynktownego. Wystarczy jednak jakaś graniczna, skrajna sytuacja, na przykład strach czy zagrożenie, by owa misterna sieć społecznych umów legła w gruzy, a na tym gruzowisku łatwo o potwory mroku, które wyłażą z nas na światło dzienne.

Przypomnijmy bardzo pobieżnie, o czym jest „Władca Much” Williama Goldinga:

„Powieść powstała w pierwszych latach zimnej wojny, jej akcja toczy się podczas nieokreślonego konfliktu nuklearnego. Chłopcy, których działania są tematem tej historii, są uczniami brytyjskich szkół: znajdują się wśród nich zwykli uczniowie w wieku od kilku do kilkunastu lat, ale także świetnie zorganizowany, dowodzony przez Jacka chór, ubrany w jednakowe peleryny. Powieść opisuje ich stopniowe pogrążanie się w barbarzyństwie, kontrastując w ten sposób z wymową innych książek głoszących ciągły rozwój ku pełniejszym formom ludzkiej natury, jak miało to miejsce np. w Koralowej Wyspie (1857) Roberta Michaela Ballantyne'a, Dwóch latach wakacji (1888) Juliusza Verne’a. Choć obie książki były niewątpliwą inspiracją dla Goldinga, to w przeciwieństwie do XIX-wiecznego optymizmu autorów, Golding - świadek historii XX wieku - rozwiewa złudzenia o z gruntu dobrej naturze człowieka. Dzieci z dobrych domów, pozostawione same z dala od cywilizacji w rajskim krajobrazie, zatracają stopniowo ludzkie odruchy. Ze względu na przesłanie płynące z książki, można ją określić mianem dystopii.

Na poziomie alegorycznym głównym tematem jest konflikt pomiędzy dążeniem do cywilizacji, harmonijnej i pokojowo rządzonej według ustalonych reguł, a Nietzscheańską wolą mocy, która nie toleruje sprzeciwu słabszych. W powieści Goldinga można również odnaleźć opis napięć powstających pomiędzy indywidualną jednostką a zbiorowością, wykazującą syndrom grupowego myślenia, między racjonalną i emocjonalną reakcją na sytuację oraz pomiędzy moralnością a niemoralnością. Powieść pokazuje, jak do tego typu napięć dochodzi i jak ludzie podlegają ich wpływom.” (za: Wikipedia)

Jeśli do tego zestawu dodamy niesamowitą w swej atmosferze i epickim rozmachu wizję wyspy zarządzanej przez bohaterów „Wyspy cierpienia” Laury Restrepo, to otrzymamy zupełnie niezwykły kolaż „wyspiarskiego” sposobu istnienia. Co łączy te trzy opowieści o doświadczeniu człowieka wyrzuconego w inną niż „normalna” rzeczywistość? Oczywiście tym najważniejszym wyznacznikiem jest separacja wyspy od lądu, czyli izolacji od powszechnej i generalnie obowiązującej struktury ustaleń w relacji z innymi. Elementarna etykieta regulująca to, co obowiązuje, a co nie - zostaje wzięta w nawias. Wyspa rządzi się swoimi prawami, co sprowadza się do faktu, iż ludzie skazani na wyspiarskie życie, ustalają sobie takie prawa, jakie uznają za odpowiednie dla siebie. Kończy się to zwykle tragicznie długim procesem degeneracji kulturowych relacji współistnienia.

W opowieści Laury Restrepo mamy dodatkowo jeszcze ten niezwykły smak magii i czarowania dodanych do historii młodego i niepokornego żołnierza meksykańskiego (autorka jest Kolumbijką), który dostaje tytuł gubernatora i rozkaz objęcia wyspy w zarząd wojskowy.

„Młody oficer armii meksykańskiej, kapitan Ramon Arnaud wraz z żoną Alicją, świeżo po ślubie, przybyli tu pełni marzeń, z całym swym majątkiem, z mocnym postanowieniem, by zaludnić tę ziemię potomstwem, a gniewna Clipperton przyjęła ich ze spokojem, pozwoliła im osiedlić się bez przeszkód i żyć tu tak szczęśliwie, jak zapewne żyli w raju Adam i Ewa”. (s.9)

Oczekiwania i nadzieje często niestety rozmijają się drastycznie z tym, co niesie codzienne życie i egzystowanie na wyspie powoli zamienia się w piekło, albo przynajmniej w bolesną udrękę młodego małżeństwa i pozostałych wyspiarzy. Destrukcja „normalności” zbudowana na powolnym rozpadzie więzi społecznych i rutyny w układzie dnia prowadzi do wydarzeń jak z horroru. Na Clipperton jednakowoż zamieszkują ludzie, którzy to miejsce wybrali dobrowolnie. To nie jest dzieło przypadku, katastrofy czy pomyłki, to w pełni świadoma i zaakceptowana decyzja – nie zmienia to jednakowoż w niczym rozwoju wypadków prowadzących wprost do piekła na ziemi/wyspie. Laura Restrepo „odtwarza i przetwarza w fantasmagoryczną literacką wizję dramatyczne dzieje pacyficznej wysepki. Odnajduje potomków mieszkańców Clipperton i z zakamarków ich pamięci wydobywa opowieść o minionych wydarzeniach i sprawach. Historię skrawka lądu – czarnych plaż, nagich skał, jałowej ziemi – który napisał scenariusze ludzkich tragedii. Wyspy, gdzie huragan, zaraza, bezlitosna przyroda, szaleństwo i śmierć znaczyły losy meksykańskiego gubernatora, jego pięknej żony, jego żołnierzy i ich rodzin”.

Kontynuacja za tydzień.

Zbyszek Kruczalak

----- Reklama -----

MCGrath Evanston Subaru

----- Reklama -----

MCGrath Evanston Subaru

----- Reklama -----

Crystal Care of Illinois

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor