Wymiana rakietowych ciosów między Izraelem i Iranem to kolejna karta w pełnej wojen i niestabilności najnowszej historii Bliskiego Wschodu. Marzenie prezydenta Trumpa o byciu kreatorem pokoju i dobrych deali w relacjach między państwami znowu się oddala. Wbrew różnym medialnym narracjom, oba uczestniczące w tym konflikcie państwa reprezentują tę „złą” stronę.
O konflikcie bliskowschodnim, zwłaszcza jego skomplikowaniu wynikającym ze sprzecznych interesów graczy „na górze” i sytuacji „na dole” wśród ludzi zamieszkujących te tereny, a więc także trudności w jego rozplątaniu pisałem na tych łamach wiele razy. Kombinacja takich państw jak właśnie Izrael i Iran, ale także Turcja, Arabia Saudyjska, Syria, Afganistan i Pakistan, a dawniej chociażby Egipt i Irak (nie mówiąc już o kluczowej kwestii palestyńskiej) jest trudna do harmonijnego ułożenia. Do wystrzeliwanych rakiet w tej części świata w jakiś sposób się przyzwyczailiśmy – niestety. Kim jednak są główni aktorzy obecnego zamieszania?
Zacznijmy od Iranu – głównego z perspektywy amerykańskiej „szatana” bliskowschodniej polityki. Niewątpliwie istotną rolę w tym jego postrzeganiu odgrywa fakt, że to właśnie Teheran był po 1945 r. najważniejszym… sojusznikiem USA na Bliskim Wschodzie. Wtedy jednak rządził Iranem szach Mohammad Reza Pahlawi – monarcha ze stosunkowo młodej dynastii (jego ojciec, wojskowy, obalił poprzednich władców w latach dwudziestych), który bardzo chciał pokazywać się jako spadkobierca liczącej tysiące lat cywilizacji perskiej, a jednocześnie miał ambicje modernizatora. Prawdą jest, że przez kilkadziesiąt lat rządów szacha Iran przeszedł wiele reform i pozytywnych zmian, jednocześnie system stworzony przez Pahlawiego był nieefektywny, dyktatorski i antagonizujący ogromne rzesze wchodzące w skład tradycyjnej części społeczeństwa. W 1979 r. doszło do rewolucji i obalenia monarchii, a na czele nowego państwa – Islamskiej Republiki Iranu – stanęli ajatollahowie, czyli szyiccy duchowni, cieszący się dużym autorytetem na prowincji.
System irański jest nowoczesną teokracją, czyli ustrojem, w którym główną rolę polityczną odgrywa religia i duchowni. Islamska Republika ma prezydenta i parlament wybieranych w wyborach powszechnych, jednocześnie zaś to ajatollahowie trzymają w ręku narzędzia kontrolujące tę pozorną demokrację: duchownym jest Najwyższy Przywódca (funkcję tę od rewolucji aż do śmierci pełnił przywódca buntu przeciw szachowi ajatollah Chomeini, obecnie zaś ajatollah Chamenei), religijny charakter ma też Rada Strażników będąca rodzajem sądu konstytucyjnego. Do tego w państwie wprowadzono prawo oparte na rozwiązaniach koranicznych, czyli szariat. Fakt, że Iran to państwo zamieszkane przez szyitów – jeden z dwóch głównych odłamów islamu, skonfliktowany z większościowymi sunnitami – sprawiło, że jest on swego rodzaju samotną wyspą na Bliskim Wschodzie. Pozostaje on w konflikcie z innymi państwami regionu, przede wszystkim zaś ze Stanami Zjednoczonymi – fakt, że Waszyngton był sojusznikiem szacha, a w latach pięćdziesiątych był gotowy bronić go z wykorzystaniem służb specjalnych, był i jest dobrze pamiętany. Tym bardziej, że dla USA strata Iranu była trudna do pogodzenia się. Kilka miesięcy po sukcesie rewolucji studenci związani z nową władzą zajęli amerykańską ambasadę w Teheranie, rozpoczynając jej długotrwałą okupację, która doprowadziła do izolacji tego państwa i stała się kamieniem węgielnym konfliktu amerykańsko-irańskiego.
Rewolucyjność Iranu ajatollahów opiera się na poczuciu misji wspierania islamu w innych państwach, zwłaszcza zaś szyickich braci. Globalna wojna Iranu z „szatanami” – Stanami i Izraelem – toczyła się przy użyciu terroryzmu i wspierania bojowników w innych państwach. Czuwał nad tym Korpus Strażników Rewolucji, który jest alternatywnymi siłami zbrojnymi o charakterze fundamentalistycznym. Siatka sojuszników Iranu – Syria Assada, libański Hezbollach, częściowo palestyński Hamas, niedawno zaś Hutti w Jemenie – była buforem dla oblężonej twierdzy, jaką jest od dawna Iran.
Przy czym, jak wspomniałem, niemniej istotnym „złem” w tym całym konflikcie jest też drugie państwo, czyli Izrael. Jego długoletni premier, Binjamin Netanjahu, lubi powtarzać, że Izrael jest wciąż zagrożony zniszczeniem przez otaczające go państwa islamskie. Problem polega na tym, że dla „Bibiego”, wciąż zagrożonego upadkiem i w efekcie więzieniem za korupcję, metoda „małej zwycięskiej wojny”, znana od wieku dyktatorom, stała się główną kartą w ucieczce do przodu. Jak się wydaje, pod pozorem ochrony własnej władzy izraelski premier gotów jest utopić we krwi bliższych i dalszych sąsiadów, na czele z Palestyńczykami. Okazja, jaką był krwawy i perfidny zamach ze strony Hamasu jesienią 2023 r., została świetnie wykorzystana – Izrael atakował już Strefę Gazy, Liban, Syrię, Jemen, a teraz zaczął wymianę ciosów z osłabionym Iranem, który chce zawrzeć porozumienie w sprawie programu atomowego. W międzyczasie zaś wciąż trwa faktyczna czystka etniczna w Gazie, która stawia Netanjahu w gronie zbrodniarzy wojennych, o czym świadczy zainteresowanie nim Międzynarodowego Trybunału Karnego.
Trudne czasy na świecie nie sprzyjają rozmowom pokojowym, porozumieniu międzynarodowemu czy humanitaryzmowi. Dwa wściekłe reżimy – jeden zideologizowany, drugi broniący swojego skompromitowanego przywódcy – korzystają z tego, prowadząc wymianę ciosów, w której giną cywile, ale która jeszcze bardziej zdestabilizuje ten trudny region.
Tomasz Leszkowicz