07 maja 2017

Udostępnij znajomym:

Wystarczy wstąpić do któregokolwiek klubu fitness, wciąż przez wielu mylnie nazywanego siłownią, by zobaczyć setki mężczyzn i kobiet w różnym wieku podrzucających ciężarki, pedałujących na stacjonarnych rowerkach, czy z zapałem wyginających się na niebieskich piłkach. Nieźle, ale nie przesadnie zbudowani, pewni siebie, swym wyglądem wpędzający w kompleksy pozostałych ludzi, czyli preferujących spędzanie wolnego czasu w inny sposób. Wszystkich jednak, tych z siłowni i spoza niej, coś łączy. Postępująca bezradność w sytuacjach, w których powinni błyszczeć.

Kilka lat temu na parkingu przed sklepem wjechałem w metalowy słupek. Tak, był żółty. Tak, widać go było z daleka. Nie, nie zauważyłem. Jakoś szczególnie samochodu nie uszkodziłem, nie było nawet rysy, jedynie z prawej strony odskoczył mi na kilka centymetrów zderzak. Zmartwiłem się strasznie, jak chyba każdy na moim miejscu. Próbowałem jakoś delikatnie przygiąć odstającą część, poprawić coś, nic z tego. Wstąpiłem do kolegi doświadczonego w naprawach różnego rodzaju, powiedział, że czeka mnie wymiana zderzaka. Potwierdził to jeden mechanik, drugi. Uff…

Jeździłem tak przez kilka dni. Pewnego dnia na tym samym parkingu prowadząc rower podszedł do mnie jegomość w podeszłym wieku i zaproponował, że za piątkę tu i teraz naprawi mi zderzak. Popatrzyłem powątpiewająco, nie miał żadnych narzędzi, na speca od motoryzacji też nie wyglądał. Zgodziłem się jednak, głównie z ciekawości. Popatrzył na uszkodzenie, przymierzył się, po czym z całej siły walnął zwiniętą pięścią w jeden punkt, poprawił kolanem i całość wytarł rękawem własnej koszuli. Po uszkodzeniu nie było śladu. Zatrzaski puściły – powiedział. Do końca życia pojazdu choroba nie powróciła. Pojawiły się inne dolegliwości, prawie odpadło podwozie, system wydechowy był połatany, drzwi skrzypiały, ale zderzak trzymał.

Kilka miesięcy po spotkaniu ze słupkiem podobna sytuacja przydarzyła się innemu kumplowi. Tym razem chodziło o drzewko. Nauczony doświadczeniem zaoferowałem pomoc. Po kilku minutach miałem obitą dłoń, spuchnięte kolano i łzy w oczach. Kolega też. Obserwujący nasze wysiłki starszy pan, sąsiad kolegi zresztą, podszedł do nas, z politowaniem pokiwał głową, po czym delikatnie wsunął zderzak na swoje miejsce. Tu nie ma zatrzasków, tu są rynienki – powiedział – Trzeba nagiąć i wsunąć, o tak.

Pan jest mechanikiem? – zapytałem z podziwem.

Nie, księgowym – odpowiedział jegomość i poszedł dalej podlewać swój trawnik.

Zresztą trawnik też miał w dobrym stanie. Zadbany, zielony. Podobnie jak ogródek, w którym dumnie mieszkały kolorowe owoce i warzywa. Znane mi gródki służą głównie dokarmianiu okolicznej fauny. W obecnych czasach stosuje się bowiem humanitarne metody walki ze zwierzętami. Tupie się, wydaje groźne odgłosy, lub też sadzi odstraszające rośliny. Efekt jest taki, że wiewiórki i inne gryzonie mają na miejscu organiczny bufet, a właściciele takich ogródków wciąż kupują warzywa w pobliskim zieleniaku. Nikomu to jednak nie przeszkadza, w końcu zwierzęta też ludzie, muszą coś zjeść.

Znakiem zmieniających się czasów jest też sprzedawane niemal wszędzie drewno na ognisko i do kominka. Łatwo je rozpoznać. Ładnie zapakowane sześć sztuk, często z rączką, w cenie wyższej od złotego zegarka. Rozumiem w środku miasta. W zimie też rozumiem. Ale po co to kupować wyjeżdżając do lasu? Obserwowałem kiedyś przyjeżdżających na biwak i proces opróżniania przez nich pojazdów. Namiot. Lodówka. Śpiwory. Drewno na ognisko. Dzieci. Pies. Obok pola namiotowego leżała wielka kupa drewna. Do wzięcia za darmo z życzeniami miłej zabawy od właścicieli biwaku. Nikt tego nie ruszał, wszyscy korzystali z pakunków zakupionych po drodze, bo już były równiutko pocięte i nic nie trzeba łamać, rąk brudzić.

Do tego łatwo przyzwyczajamy się do udogodnień wszelkiego rodzaju. Weźmy taki GPS i mapy internetowe.

W dawnych czasach, czyli jeszcze 10 lat temu, nawet bez papierowej mapy człowiek był w stanie pół kraju przejechać i trafić bez problemu na miejsce. Po prostu czytał napisy nad ulicami i spoglądał na znaki. Dziś włączamy małe urządzenie, które prowadzi nas jak po sznurku i w podstępny sposób od siebie uzależnia. Chciałbym skłamać i napisać, że ja taki nie jestem. Niestety, jestem uzależniony i chyba nie ma dla mnie ratunku. Wsiadając do samochodu pierwsze, co robię, to uruchamiam nawigację. Nawet gdy po raz tysięczny jadę w to samo miejsce. Nawet jeśli nie pomaga mi ona trafić do celu, to poinformuje o ewentualnym dwuminutowym opóźnieniu. Co nie ma absolutnie żadnego znaczenia, poza podniesieniem ciśnienia. Znowu korki, wrrr… Tak jakby ich nigdy wcześniej nie było. Nikt już nie podaje też adresu, tylko wysyła współrzędne. Owszem, łatwiej i szybciej. Wiem więc, że ciąg liczb zaczynający się od 42 to wysokość północnych przedmieść, a drugi rząd o wartości 89 z drobnymi to teren na zachód od jeziora Michigan. Pierwsze liczby maleją w kierunku południowym, drugie rosną w zachodnim. Potrafię z nich w miarę dokładnie określić okolicę, ale za cholerę nie wiem, czy to Elk Grove Village, Prospect Heights, śródmieście Chicago, czy też Kansas. Gdyby jutro ktoś zabrał mi ukochany GPS, albo satelita przestał działać, nie trafię do pracy. Nie trafię do własnego domu!

Tylko kilka prościutkich przykładów wskazujących znacznie poważniejszy problem. Pozbywamy się pewnych umiejętności, części świadomie, innych przypadkiem i przy okazji. Bardzo niedobrze. Dlatego w ramach szkolenia sięgnijmy po literaturę sprzed lat, najlepiej gatunek o przetrwaniu: Biały Kieł, Winnetou, czy Pan Samochodzik. Inaczej zginiemy.

Miłego weekendu.

Rafał Jurak
Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

----- Reklama -----

MCGrath Evanston Subaru

----- Reklama -----

MCGrath Evanston Subaru

----- Reklama -----

KD MARKET 2024

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor