----- Reklama -----

LECH WALESA

03 listopada 2016

Udostępnij znajomym:

Trwa pobieranie wersji audio...

Z Zygmuntem Miłoszewskim rozmawia Katarzyna Nowakowska

Wróćmy jednak do tego wątku finansowego, bo po wypowiedziach Kai Malanowskiej czy przy niesławnej aferze Dunin - Karpowicz nagle okazuje się, że pisarzom jednak potrzebne są też pieniądze. Żyjesz z pisania?

– Tak, aczkolwiek zabrało mi to 10 lat, by znaleźć się w takim miejscu. Dopiero teraz, po sukcesie „Bezcennego” i po tym, jak ruszyły dość lawinowo zagraniczne wydania moich książek, to żyję z nich. Oczywiście jest to poziom, który rozśmieszyłby przeciętnego podprezesa przeciętnej korporacji, ale dla mnie jest to nowość, żeby nie żyć z wiecznie ściśniętym gardłem i pytaniem, co będzie z rachunkami za miesiąc. Osoby, które nie pracowały na własny rachunek, nie wiedzą, jak to jest, kiedy nie wiadomo, kiedy dostaniesz pieniądze, ile się spóźni ktoś, kto ma zapłacić. Pisze się książkę, która ukaże się za kilka miesięcy, czyli pieniądze z tego dostanę za rok, ale czy dostanę, czy to się komuś spodoba, czy się sprzeda? Bardzo się cieszę z tych książek, które napisałem, ale to nie było łatwych 10 lat.

No to teraz dobiłeś na szczyt, do wąskiego grona gwiazd polskiej literatury. Miłe miejsce? Ładny widok stamtąd?

– Widok jest ładny. Mam taki spokój, że przynajmniej w gatunku kryminalnym stałem się jakimś punktem odniesienia. Cieszę się też ze skromnej, bo skromnej, ale kariery międzynarodowej, która pozwala trochę pojeździć i zobaczyć, jak to, co piszę, jest odbierane w innych krajach.

A jak jest odbierane?

– Ostatnio dużo jeżdżę do Francji, gdzie „Uwikłanie” zostało superdobrze przyjęte – jest sukcesem sprzedażowym, miało doskonałe recenzje, było nominowane do kilku nagród literackich. I o ile w Polsce ta książka jest przede wszystkim kryminałem, to tam dla czytelników najciekawsze jest tło społeczne. Nam ono umyka, bo je znamy, żyjemy w nim. Dla Francuzów zaś ciekawsze jest zobaczenie kraju, o którym nic nie wiedzą – bo umówmy się, nic o sobie nie wiemy, my też przecież nie znamy francuskiej codzienności – niż jakaś tam intryga kryminalna. Ja znam to uczucie z własnych lektur, bo kiedy czytam Pierre'a Lemaitre'a, którego bardzo sobie cenię, czy Bernarda Miniera, u którego te intrygi kryminalne są nota bene zupełnie sztampowe, to interesuje mnie najbardziej warstwa obyczajowa – funkcjonowanie francuskiego społeczeństwa.

A jak zostały odczytane te wątki agenturalno-mafijne z „Uwikłania”? Czytelnicy zwracają na to uwagę?

– Co ciekawe, w Polsce ten wątek z różnych względów politycznych był w śmieszny sposób pomijany w recenzjach. W świetle krytyki to była powieść o psychoterapii. Natomiast we Francji to właśnie jest wątek numer jeden, bo to ich ciekawi. Oni wiedzą, że były jakieś kraje komunistyczne za żelazną kurtyną, a teraz są częścią Unii Europejskiej. Koniec wiedzy. „Uwikłanie” pokazuje im jakiś moment przejścia oraz to, że z tamtego systemu zostały niezałatwione sprawy, jakieś cienie. Czytelników jednak niezwykle bulwersuje coś innego. Już kilkukrotnie byłem pytany o to, że jak to możliwe, aby urzędnik państwowy wysokiego szczebla, jakim jest Szacki, zastanawiał się, czy stać go na obiad w knajpie. Przecież taki urzędnik zarabia mnóstwo kasy, a w knajpie jada codziennie, bo jak każdy wychodzi na dwugodzinny lunch. Więc tłumaczę, że w Polsce to tak nie wygląda. „Ale co? Macie krótszą przerwę na lunch?”.

Tak, to pewne zderzenie kultur jest.

– To też, ale zauważyłem, że wiele zależy również od osobowości tłumacza i tego, co wyciągnie na pierwszy plan. W angielskich recenzjach na przykład podkreślana jest ironia i czarny humor, dlatego że moja tłumaczka jest Brytyjką, obdarzoną takim typem poczucia humoru, i fajnie przekłada chociażby gry słowne. Natomiast we Francji wszyscy podkreślają, jaka to jest duszna i mroczna literatura. Jest to szalenie ciekawe.

W jednym z wywiadów mówiłeś, że wrócisz do świata „Bezcennego”, o ile dogadasz się z amerykańskim wydawcą. Możesz wyjaśnić, o co chodzi?

– Poza tym, że jestem pisarzem i podejmuję swoje artystyczne wybory, to prowadzę też firmę, która się nazywa „działalność literacka”, i ta firma musi mnie utrzymać. To, że napisałem trylogię Szackiego, to zasługa brytyjskiego wydawcy, który powiedział, że kupi „Uwikłanie”, o ile będzie to seria, bo oni wydają tylko serie. A teraz mój agent usiłuje się dogadać z amerykańskim wydawcą na „Bezcennego” i jeśli ktoś mu powie: OK, tylko lepiej, żeby to miało kontynuację, to napiszę ją.

Niedługo do kin wejdzie ekranizacja „Ziarna prawdy” – pracowałeś nad scenariuszem razem z reżyserem Borysem Lankoszem. Masz do tego inny stosunek niż do „Uwikłania”, które zrobił Jacek Bromski?

– Z „Uwikłaniem” to była prosta sytuacja – nie miałem z tym nic wspólnego. Nie podobało mi się to, co zrobili, poza małymi wyjątkami, na przykład uważam, że Jacek słusznie wyciągnął na pierwszy plan wątek esbecki. Dzięki temu to się zrobiła filmowa wypowiedź o czymś – dość kontrowersyjna zresztą, jak się okazało. Uwikłanie trochę mnie pozbawiło złudzeń i przy "Ziarnie" nie miałem żadnych oczekiwać. Myślałem: niech ktoś kupi prawa, na narty sobie pojadę. A potem pojawił się Borys i się zaprzyjaźniliśmy, razem pracowaliśmy nad scenariuszem i przez to mam zupełnie inny stosunek do „Ziarna prawdy”. Na przykład nie umiem ocenić tego filmu, który już widziałem, tak jak nie umiem ocenić swoich książek. Żadnej nigdy nie przeczytałem po wydrukowaniu. Tutaj też mam taki emocjonalny stosunek, kilka rzeczy mi się bardzo podoba, inne nie, ale nie wiem, czy dlatego że są złe, czy jestem nadmiernie krytyczny, jak wobec wszystkiego, co robię. Mam też tremę, jak przed premierą powieści. Trochę się boję, że będzie znowu, że zrobiliśmy antypolski film. Ach, ta Polska...

Ale Robert Więckiewicz w roli Szackiego! To się musi udać!

– Bardzo się cieszę, że Robert to zagra, ale też nie tylko aktor świadczy o filmie. Jeśli się okaże, że to dobry film, to będzie moim zdaniem dowód na to, że ci niewydarzeni polscy filmowcy powinni jednak współpracować z pisarzami. Większość w swojej nieskończonej arogancji uznaje, że skoro Bóg dał im talent filmowania, to dał im też wszystkie inne. Więc sami sobie piszą scenariusze, nie uznając, że są ludzie, którzy mają taki zawód i lepiej potrafią konstruować fabułę. A ja potem siedzę w kinie, widzę błędy fabularne, widzę dziury i bezsensy i mnie to wyłącza.

Ciąg dalszy za tydzień

----- Reklama -----

KD MARKET 2025

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor