02 listopada 2018

Udostępnij znajomym:

Definiowanie obywatelstwa również poprzez miejsce urodzenia – ius soli – a nie tylko przez krew – ius sanguinis – może niektórym osobom, włączając w to prezydenta USA, wydawać się typowo amerykańskie. Jednak nabywanie praw obywatelskich w ten sposób dotyczy bardzo wielu państw, w tej chwili ponad 30. Bezwarunkowe, lub zawierające niewielkie ograniczenia uzyskuje się poprzez urodzenie na terenie większości krajów tzw. Nowego Świata, włączając w to Kanadę, Meksyk, Peru, Brazylię, Argentynę, całą Amerykę Łacińską. Ma to również miejsce w części krajów Europy Zachodniej, kilku państwach Azji i Afryki.

Powód przyjęcia tego systemu w niemal wszystkich państwach Nowego Świata jest oczywisty: przytłaczająca większość ludności krajów położonych w obu Amerykach to potomkowie osadników i imigrantów, ludzi przybywających z innych rejonów świata, którzy mieli już przecież wcześniej jakieś inne obywatelstwo. Jeśli używamy określenia „Amerykanie” w stosunku do grupy ludzi, to przecież nie ze względu na łączące ich więzy krwi, ale wybór miejsca do życia i decyzję o wstąpieniu do istniejącej wspólnoty. Społeczności, które mogą ograniczyć innym członkostwo w swojej grupie ze względu na pochodzenie, to na przykład Indianie Cherokee lub pierwotni mieszkańcy Hawajów, którzy chcą zachować swoją tożsamość po utracie kontroli terytorialnej. „Amerykanie” nie są taką grupą.

Jednak ius soli, czyli prawo ziemi, ma w USA jeszcze głębsze korzenie. Sięgają one do Wielkiej Brytanii, która zaczęła definiować się jako naród we współczesnym znaczeniu tego słowa dopiero w XVII wieku. Jednak jej początkowa definicja nie mówiła o obywatelstwie, a raczej o bycie podległym koronie zjednoczonej Anglii i Szkocji na terytorium, którym ona rządziła. Przynależność etniczna i tytuł zależne były od więzów krwi, ale o członkostwie we wspólnocie brytyjskiej decydowało miejsce urodzenia.

Taki właśnie system zaszczepiony został w Ameryce przez brytyjskich kolonistów, przynajmniej w stosunku do białych ludzi. Nie miało znaczenia skąd przybywasz – ze Zjednoczonego Królestwa, Francji, Holandii, Polski lub Niemiec, nieistotna była wyznawana przez ciebie religia, czy język, jakim się posługiwałeś. Jeśli urodziłeś się w Nowym Jorku, to byłeś nowojorczykiem. A kiedy Ameryka dojrzała i zaczęła się łączyć, wówczas obywatele poszczególnych kolonii przeszli do pełnej suwerenności i niezależności.

Jest to całkowicie odmienny system od ius sanguinis, prawa przyznawania obywatelstwa tylko na podstawie więzów krwi, które obowiązuje w wielu innych krajach świata. Większość z tych państw powstała w wyniku ruchów narodowościowych w XIX w. oraz dekolonizacji w wieku XX. Określenie narodu pojawiało się zwykle w wyniku oporu wobec obcego najeźdźcy lub wroga. Tak było na przykład w przypadku Niemiec w reakcji na podboje Napoleona, czy Indii opanowanych przez Wielka Brytanię. Mieszkańcy tych krajów zaczęli od stworzenia definicji narodu, co pomogło w zjednoczeniu i powstaniu niezależnego państwa.

Widoczne to było zwłaszcza w Europie, gdzie wiele z nowopowstałych narodów obejmowało terytoria luźno odpowiadające granicom, które według nich reprezentowały. Dlatego starano się łączyć rozproszone, duże diaspory w ramach jednej ojczyzny. Nadawanie obywatelstwa poprzez ius sanguinis było sposobem na jednoczenie narodu.

Nie dotyczy to jednak w najmniejszym stopniu Ameryki – twierdzą historycy. Wręcz przeciwnie. Likwidacja nadawania obywatelstwa w wyniku prawa ziemi nie tylko nie zjednoczyłaby bardziej kraju, ale zaczęła go dzielić. Nieudokumentowana populacja, która wyłączona byłaby spod opieki i przywilejów wynikających z posiadania obywatelstwa byłaby coraz większa. Po jakimś czasie mielibyśmy do czynienia z kolejnymi pokoleniami nieposiadającymi możliwości asymilacji, co stworzyłoby gorszą, wykorzystywaną klasę mieszkańców, których można by porównać do helotów w starożytnej Sparcie.

Pojęcie “prawa ziemi” i związanego z nim przyznawania obywatelstwa powraca w publicznej dyskusji co jakiś czas. Tym razem wywołane zostało słowami prezydenta Trumpa, który zapowiedział likwidację tego prawa za pomocą dekretu. Oczywiście nie jest on osamotniony w tych poglądach, bo argumenty za likwidacją przyznawania obywatelstwa w związku z miejscem urodzenia powracają za każdym razem, gdy w społeczeństwie amerykańskim zaczynają odżywać nastroje antyimigracyjne. W ostatnim czasie mieliśmy z tym do czynienia w latach 90. oraz tuż po zamachach 9/11.

Jednak nigdy wcześniej pomysł taki nie wyszedł z Białego Domu, do tego w panującym klimacie gniewu, podejrzeń i nieufności. Do tego wybrany na ogłoszenie takich planów moment – nieco ponad tydzień przed wyborami – grozi eskalacją napięć. Co gorsza, dekret taki byłby prawdopodobnie uznany za niezgodny z Konstytucją, czyniąc pustymi prezydenckie obietnice. Powód jest prosty: poza historycznym znaczeniem obowiązującego prawa, zostało ono potwierdzone decyzjami Sądu Najwyższego.

Mamy więc „prawo krwi”, czyli obywatelstwo wynikającego z narodowości rodziców, a także jego uzyskanie w wyniku urodzenia na terenie objętym daną jurysdykcją, czyli „prawo ziemi”. W całym okresie swej historii Stany Zjednoczone zapewniały obywatelstwo na podstawie obydwu praw.

Jak wspomniane było wcześniej, ius soli przybyło na kontynent amerykański wraz z kolonistami brytyjskimi. Podpisany w 1866 r. Civil Rights Act przewidywał, iż “wszystkie osoby urodzone w USA i które nie są poddanymi obcych mocarstw, wyłączając Indian niepodlegających opodatkowaniu, zostają niniejszym uznane za obywateli Stanów Zjednoczonych”. Co ważne, wprowadzona do Konstytucji 14. poprawka mówiła, że „wszystkie osoby urodzone lub naturalizowane w Stanach Zjednoczonych i podlegające ich jurysdykcji są obywatelami Stanów Zjednoczonych i stanu, w którym mieszkają.”

W 1898 r. sędzia Horace Gray zdefiniował pojęcie obywatelstwa dla potrzeb konstytucyjnych podczas rozpatrywania sprawy Wong Kim Ark`a. Był to mężczyzna urodzony w San Francisco, którego rodzice pozostawali obywatelami Chin. Jego status został poddany w wątpliwość, gdy wracał z podróży zagranicznej. Ark nigdy nie wyrzekł się więzi z Ameryką, nigdy też nie nawiązał żadnych z Chinami, które stałyby w sprzeczności z wymaganiami Stanów Zjednoczonych. Sąd Najwyższy wynikiem 6-2 orzekł na jego korzyść, a decyzja ta stała się precedensem w interpretacji 14. poprawki mówiącej o nadawaniu obywatelstwa.

Sąd doszedł do wniosku, że według obowiązującego prawa urodzenie na terenie objętym określoną władzą i jurysdykcją niesie ze sobą więzi, prawa, przywileje i ochronę obywatelską.

Niektórzy uważają, włączając w to prezydenta, że określenie „podlegający jurysdykcji” nie dotyczy dzieci nielegalnych imigrantów. Zdecydowana większość konstytucjonalistów i prawników uważa, iż obywatelstwa nie przyznaje się dzieciom urodzonym przez obcych okupujących kraj lub zagranicznych dyplomatów odpowiadających przed swym rządem. W przypadku imigrantów sprawa wygląda inaczej. Przybywając do USA znajdują się oni pod rządami nowego kraju, w jego jurysdykcji, nie są wrogami okupującymi kraj, nie podlegają rządom innych mocarstw, w związku z czym ich dzieciom obywatelstwo ze względu na „ius soli” przysługuje.

Prezydent Trump nie może cofnąć tych zasad na drodze jednego rozporządzenia. Nawet jeśli uważa, że obowiązujące prawo ziemi tylko potęguje nielegalną imigrację, nie ma potrzeby ograniczania obywatelstwa dla dzieci urodzonych z nieudokumentowanych lub naturalizowanych rodziców. Według ekspertów rozsądniejszym wyjściem byłoby ograniczenie przyznawania obywatelstwa dzieciom urodzonym z rodziców przebywających tu legalnie, czyli na wizach turystycznych, studenckich czy pracowniczych.

Niezależnie od tego, czy ewentualne rozporządzenie prezydenta jest zgodne z Konstytucją, czy nie, zniesienie „prawa ziemi” byłoby jawnym pogwałceniem ducha 14. poprawki, byłoby również nieuzasadnioną jej interpretacją, przynajmniej według wszelkich konserwatywnych odczytów dokumentu i jej legislacyjnej historii.

Bo choć nieudokumentowani imigranci łamią prawo przekraczając nielegalnie granice, to przecież nie ma najmniejszych wątpliwości, że podlegają literze prawa tu obowiązującej – a to właśnie oznacza fragment "subject to the jurisdiction thereof" we wspomnianej poprawce. Przebywający w kraju dyplomaci podlegają cały czas rządowi swego kraju, dlatego przez wiele lat stanowili wyjątek, a ich dzieci nie otrzymywały automatycznie obywatelstwa ze względu na miejsce urodzenia. Imigranci w momencie przekroczenia granicy przestają podlegać rządom swych krajów.

W ostatnich latach demonizuje się imigrantów na wszelkie sposoby, ale obecna administracja USA powinna zwrócić uwagę, że oprócz nielegalnego przekraczania granicy istnieje coś takiego, jak „birth tourism”, czyli „turystyka urodzeniowa”. Każdego roku do USA przybywają legalnie, na wszelkiego rodzaju wizach tymczasowych, dziesiątki tysięcy obywateli innych krajów, których jedynym celem jest urodzenie tu dziecka i zdobycie dla niego obywatelstwa.

Ulubiona przez prezydenta Trumpa Floryda oferuje całe sieci ekskluzywnych kondominiów tego typu turystom z Rosji, podczas gdy w Los Angeles istnieje cały przemysł obsługujący obywateli Chin przybywających w tym samym celu. Kiedy prezydent używa określenie „dzieci kotwice” mówi więc chyba też o zamożnych obywatelach innych krajów wykorzystujących system, a nie tylko o ubogich imigrantach z południa.

Inne kraje, takie choćby jak Wielka Brytania i Australia, rozwiązały u siebie ten problem. W odpowiedni sposób modyfikując prawo ukróciły możliwość przyznawania obywatelstwa dzieciom urodzonym przez kobiety przebywające w tych krajach chwilowo, legalnie i tylko w jednym celu. W ten sposób zarezerwowały możliwość otrzymania obywatelstwa przez tych, którzy naprawdę zamierzają tam pozostać, żyć, uczyć się, pracować i płacić podatki. A właśnie taki zamiar ma zdecydowana większość nielegalnych imigrantów. A jeśli rząd zamierza zmierzyć się z problemem, jest na to wiele innych sposobów, ostatnim powinien być pomysł likwidowania obywatelstwa ze względu na miejsce urodzenia dla wszystkich. Zwłaszcza, że w zapowiadanych zmianach niewiele jest troski o kraj i mieszkańców, więcej w tym polityki i manipulacji przedwyborczymi emocjami.

Gdyby się jednak okazało, że plan zostanie zrealizowany, to USA nie będą pierwszym krajem decydującym się na taki krok. W 1993 r. zrobiła to Francja przyjmując tzw. Méhaignerie Law. Obywatelstwo tego kraju przysługuje oczywiście urodzonym z francuskich rodziców, ale także z rodzica urodzonego we Francji choć nieposiadającego obywatelstwa. Wszyscy pozostali muszą czekać do 18 roku życia, a wówczas otrzymują obywatelstwo automatycznie, choć proces rozpoczyna się w wieku lat 13 i od tego momentu chroni ich prawo.

Irlandia zrobiła to w 2005 r. w wyniku referendum. W kraju tym warunkiem otrzymania obywatelstwa przez dziecko jest co najmniej jeden rodzic już je posiadający. Decyzja w tej sprawie była wynikiem nasilającej się turystyki urodzeniowej, zwłaszcza z terenu Chin.

W ostatnich latach również Nowa Zelandia i Australia ograniczyły nieco możliwości otrzymania obywatelstwa poprzez urodzenie, choć nie tak drastycznie jak inne wymienione kraje. W 2013 r. zrobiła to jeszcze Dominikana, w związku z masowym napływem ludności z Haiti. Tamtejszy Sąd Najwyższy pozbawił obywatelstwa wszystkich urodzonych z nieudokumentowanych rodziców sprawiając, że w ciągu jednego dnia tysiące osób stało się bezpaństwowcami. Organizacja Amnesty International nazywa ich “duchami”.

Na podst.: thehill, theweek, theatlantic, Wikipedia
opr. Rafał Jurak

----- Reklama -----

MCGrath Evanston Subaru

----- Reklama -----

MCGrath Evanston Subaru

----- Reklama -----

KD MARKET 2024

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor