07 grudnia 2018

Udostępnij znajomym:

Gdy w piątek wieczorem dotarła do nas informacja o śmierci George H.W. Busha, niemal we wszystkich mediach pojawiły się wspomnienia dotyczące zmarłego prezydenta. Dość szybko dało się zauważyć wyraźne różnice w treściach tych materiałów.

W jednych oddawano mu hołd, wyliczano dokonania, dziękowano za zasługi. Ktoś przypomniał polityka ceniącego przyzwoitość i dobre maniery, potrafiącego wyciągnąć rękę ponad partyjnymi podziałami, jeśli wymagało tego dobro kraju, a nawet zaprzyjaźnić się z demokratami, którzy odebrali mu przecież Biały Dom. Tak choćby wyglądały pierwsze strony Washington Post czy New York Times.

Z drugiej strony pojawiły się teksty o polityku, który nie dotrzymał obietnicy wyborczej, wykorzystał rasizm do sięgnięcia po władzę, czy nie przeciwstawił się ekstremalnym elementom w łonie własnej partii. Ktoś przypomniał człowieka, który wśród wielu większych i mniejszych grzechów, zawstydzony był pod koniec swego życia zarzutami o obmacywanie młodych kobiet.

Z jednej strony bohater, z drugiej czarny charakter.

Jedni twierdzą, że w obydwu wersjach jest sporo prawdy. Inni, iż zapamiętujemy to, co jest nam najbliższe i dla nas najważniejsze, wyolbrzymiając lub zakłamując niektóre fakty. Niektórzy wznoszą oczy do nieba i nie mogą uwierzyć, że żyjemy w czasach, gdy tak bez szacunku mówi się o zmarłym prezydencie.

Bo jeszcze niedawno było to nie do pomyślenia. O osobach takich mówiono raczej dobrze, niemal z uwielbieniem. Na przykład Herbert Hoover przewodził krajowi, gdy ten pogrążył się w Wielkim Kryzysie. Ale ten niezwykle istotny fakt pojawił się dopiero w ósmym paragrafie nekrologu zamieszczonego po śmierci Hoovera w 1964 r. w New York Times. A i to dopiero po tym, jak w tekście pochwalono go, podziękowano i nazwano przykładem „surowego indywidualizmu”.

Tak hojne wybielanie życiorysów zmarłych prezydentów już nie ma miejsca. Ich błędy i wpadki widoczne są dla wszystkich, każdy może się z nimi zapoznać i wedle własnego uznania skrytykować. Podobno nic w tym złego.

“Wydaje się bardziej właściwe, byśmy pamiętali polityków za całość ich życia publicznego” – uważa Clint Smith, pisarz, poeta, wykładowca – „To nie kwestia rzucania oszczerstw na kogoś po ich śmierci, ale bycia uczciwym na temat dobrych uczynków, jakich dokonali, a także zła, jakie wyrządzili.”

Nasze opowieści na temat przeszłości wpływają na to, w jaki sposób kształtujemy przyszłość – dodaje Smith. „Przemilczanie niektórych fragmentów życiorysów ludzi ze świecznika władzy prowadzi do rewizjonistycznej historii i ma wpływ na to, jak budujemy później naszą przestrzeń publiczną.”

Żyjemy jednak w świecie, w którym mówienie źle o zmarłych nie jest dobrze widziane i raczej rzadko spotykane. Dlaczego więc pozwalamy sobie na to względem zmarłych prezydentów?

Bo po pierwsze, sprawowanie najwyższej władzy w Białym Domu wymaga wielu kompromisów, często etycznych i moralnych. Do tego należy dołączyć ambicję potrzebną do zdobycia takiej władzy i okazuje się, że nikt nie pozostaje krystalicznie czysty. Zwłaszcza w okresie po II wojnie światowej, gdy Stany Zjednoczone stały się największą potęgą, posiadającą możliwość wpływania na wydarzenia we wszystkich niemal zakątkach świata, a tym samym na losy miliardów ludzi. Gdy posiada się tak wielką władzę, korci by zmieniać historię na własną korzyść. Czasami mimo najlepszych chęci wychodzi inaczej niż zaplanowaliśmy. Wtedy okazuje się, że nawet prezydent USA, mimo niemal nieograniczonej władzy, popełnia błędy, z których później rozlicza go historia. Czasami zmiana na najwyższym stanowisku nie przynosi spodziewanych efektów. Przecież po wielu błędach administracji George W. Busha, do Białego Domu wkroczył zapowiadający zmiany i posiadający spory kredyt zaufania społecznego Barack Obama. Przede wszystkim obiecywał skromniejsze podejście do reszty świata i ograniczenie wpływu USA. Skończyło się na atakach z wykorzystaniem dronów, masowych deportacjach w celu osiągnięcia porozumienia politycznego, zabójstwach obywateli USA poza granicami kraju i rozrostem agencji NSA zbierającej informacje na temat każdego. Dla jednych był bohaterem, dla innych okres jego prezydentury porównywalny był z filmem grozy. Podobnie było w przypadku innych, nie wyłączając zmarłego w miniony piątek George H.W. Busha.

Po drugie, żyjemy w czasach, gdy grzechy naszych przywódców trudniej jest ukryć. Każdy ma dostęp do megafonu, którym jest internet. Historia była kiedyś pisana przez elity i dla elit, ale dzięki rozwojowi mediów społecznościowych każdy widzi jak działania wybranych i zasiadających na szczycie piramidy władzy wpływają na życie zwykłych ludzi funkcjonujących u jej podstawy. 30 lat temu aktywiści działający na rzecz rozpoznania choroby AIDS przykuwali się łańcuchami do balkonu na giełdzie nowojorskiej, by zwrócić uwagę administracji Reagana i Busha na rosnący problem. Dziś wystarczy nagłówek w średnio poczytnym portalu informacyjnym, by uzyskać podobny efekt.

Nikt, nawet najlepszy i najbardziej uczciwy prezydent nie uniknie prawdy na swój temat. Trzeba tylko uważać, by nie zagubić się w tych wszystkich informacjach i nie wyciągnąć niewłaściwych wniosków.

W obliczu wszystkiego, co zostało przed chwilą napisane, w jaki sposób oceniać George H. W. Busha? Ostrożnie – mówią historycy i politycy. Zarzut dotyczący wykorzystania rasizmu w sięganiu po władzę chyba nie jest uzasadniony. Chodzi o słynną reklamę, w której jego sztab pokazał sylwetkę Willie Hortona, wielokrotnego przestępcy, który dzięki programowi promowanemu przez Dukakisa (kontrkandydata w wyborach prezydenckich) zwolniony z więzienia na weekendową przepustkę, dopuścił się porwania, gwałtu i brutalnego morderstwa. Ocenia się, że ta reklama dała zwycięstwo Bushowi, a jednocześnie rozpoczęła okres czarnego PR w polityce. W porównaniu do tego, co dziś prezentują niektórzy kandydaci, wydaje się łagodną forma wywierania wpływu na wyborców. Czemu rasizm? Bo Willie Horton był Afro-Amerykaninem, za co do dziś przepraszają twórcy reklamy.

Z drugiej strony to za rządów Busha w USA przyjęto słynną ustawę zabraniającą dyskryminacji osób niepełnosprawnych, uzupełniając w ten sposób akt przyjęty w 1964 r. zakazujący dyskryminacji ze względu na płeć, religię czy kolor skóry. Administracja George H.W. Busha pomagała w zatuszowaniu afery Iran-Contra, ale jednocześnie uznawana była za ostatnią republikańską, która poważnie traktowała sprawy ochrony środowiska naturalnego.

Bush nigdy publicznie nie nazwał mediów wrogiem ludu, ale potrafił wdać się w spór z niejednym dziennikarzem. Nie stronił natomiast od populistycznych haseł, często narzekając na „liberalne elity”.

Nikt natomiast, niezależnie od wyznawanych poglądów politycznych, nie może odmówić mu oddania sprawom kraju i zaangażowania w służbę. Był ostatnim prezydentem, który rzeczywiście służył w siłach zbrojnych, mógł być przykładem, gdy chodziło o niesienie pomocy innym i namawiał, by poświęcić trochę czasu działalności charytatywnej. Przemawiając na konwencji republikańskiej w 1988 roku, gdy odbierał nominację partyjną na urząd prezydenta, użył określenia „tysiące świateł” mówiąc o wszelkiego rodzaju organizacjach pomocowych. Wtedy wywołało to lawinę ironicznych komentarzy, później zamieniło się w wielką akcję zakończoną powstaniem niedochodowej organizacji promującej wolontariat. Z określenia „tysiące świateł” śmiał się podczas kampanii wyborczej Donald Trump: „Uczynić Amerykę Wielką, to rozumiem, ale tysiące świateł? Nigdy tego nie rozumiałem, co to do cholery jest? Ktoś to rozumie?”

Trudno było George H.W. Busha nienawidzić, ale kochać też nie było łatwo – mówią osoby spisujące historię kraju. Czasami potrafił zaskoczyć, choćby wtedy, gdy zwymiotował podczas oficjalnego obiadu na kolana premiera Japonii. Innym razem okazywał żelazną konsekwencję, na przykład w polityce zagranicznej. Szacunek dla niego wzrósł po 1993 r., czyli opuszczeniu Białego Domu. Między innymi ze względu na zadziwiającą przyjaźń z człowiekiem, który prezydentury go pozbawił – Billem Clintonem.

Choć brzmi to jak żart, wcale im nie jest. Zaczęło się od listu pozostawionemu swojemu następcy na biurku w Gabinecie Owalnym. „Twój sukces będzie sukcesem całego kraju” – napisał Bush do Clintona – „Trzymam za Ciebie kciuki”.

W kolejnych latach obydwaj politycy darzyli się wielkim szacunkiem i wspomagali. Razem zebrali dziesiątki milionów dolarów na rzecz ofiar huraganu Katrina. Ale przede wszystkim byli rzadkim przykładem tego, jak można współpracować w głęboko spolaryzowanym politycznie kraju. Tego właśnie przykładu cywilizowanego podejścia do przeciwników politycznych, innych ludzi oraz dowodu, iż niezależnie od poglądów można się nawzajem wspomagać, wielu osobom będzie brakowało. Zwłaszcza, że dziś trudno o takie przykłady.

Dla nas, Polaków, George H.W. Bush był szczególnym prezydentem USA. O tym jak wyglądał ten okres z perspektywy amerykańskiej administracji napisał kilka dni temu były ambasador USA w Polsce, Daniel Fried. Tekst ukazał się na stronie Atlantic Council, a w polskim tłumaczeniu na wyborcza.pl. Oto fragmenty:

„(...) Jego kadencja przypadła na okres zmian ustrojowych w kraju. We wrześniu 1987 r. odwiedził Polskę jeszcze jako wiceprezydent. Znał Wałęsę, przywódcę reżimu Wojciecha Jaruzelskiego i czuł wiatr historii. Na początku kwietnia 1989 r. rozmowy Okrągłego Stołu dobiegły końca. Zgodnie z zawartymi ustaleniami 17 kwietnia ponownie zalegalizowano „Solidarność” - tego samego dnia Bush wygłosił przemówienie, zapewniając o poparciu USA dla zachodzących w Polsce przemian (...).

(...) Sytuacja była napięta. Radzieckie wojska wciąż stacjonowały na terenie Polski, a Związek Radziecki nie zamierzał się zrzec swojego europejskiego imperium - nie spodziewała się tego też większość Amerykanów. „Solidarność” cieszyła się społecznym mandatem, ale komuniści mieli broń. W samym środku tej mieszaniny nadziei i strachu, zaledwie miesiąc po czerwcowych wyborach, Bush przybył do Polski i w przemówieniu do nowo powstałego polskiego parlamentu, w skład którego weszli byli dysydenci, działacze demokratyczni i przywódcy związkowi, obiecał poparcie Stanów Zjednoczonych dla transformacji w Polsce, a co za tym idzie - dla przemian w całej Europie Środkowej. Odwiedził także siedzibę „Solidarności” w Gdańsku, wzbudzając wybuch entuzjazmu i podbudowując morale Polaków (...).

(...) Jednak największym osiągnięciem Busha z tej przełomowej wizyty było prawdopodobnie zorganizowanie obiadu w rezydencji amerykańskiego ambasadora, na który zaprosił zarówno przywódców „Solidarności”, jak i członków komunistycznego reżimu, m.in. Jaruzelskiego.

Liderom „Solidarności” Bush zaoferował wsparcie i uznanie jako prawowitym przyszłym przywódcom Polski. Komunistom zaoferował szacunek, jeśli zrzekną się władzy. Pośrednio zasygnalizował też sowieckiemu przywódcy Michaiłowi Gorbaczowowi, że polska transformacja ma amerykańskie poparcie i że Sowieci nie odwrócą tego procesu bez poniesienia kosztów. Jego powściągliwość uspokajała atmosferę; jego odwaga popychała bieg historii (...).

Na podst.: theweek, history.com, nytimes, abcnews, wikipedia, atlanticcouncil,
opr. Rafał Jurak

----- Reklama -----

MCGrath Evanston Subaru

----- Reklama -----

MCGrath Evanston Subaru

----- Reklama -----

KD MARKET 2024

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor