Administracja prezydencka drastycznie zmienia swój przekaz ekonomiczny, sugerując Amerykanom, by kupowali mniej towarów i przygotowali się na wyższe ceny w obliczu niepewnego krajobrazu gospodarczego związanego z wprowadzeniem szeroko zakrojonych taryf celnych.
Zapowiedzi i rzeczywistość
Przez ostatnie tygodnie obecna administracja i jej zespół ekonomiczny konsekwentnie twierdzili, że taryfy celne spowodują jedynie krótkotrwały ból, a zawirowania na giełdzie ostatecznie się uspokoją. Jednak przekaz Białego Domu ewoluował od obietnic wyborczych obniżenia cen i ponownego uczynienia Ameryki "bogatą" do sugestii, że Stany Zjednoczone potrzebują kulturowej zmiany w podejściu do wydatków konsumenckich, akceptując jednocześnie fakt, że plan celny podniesie ceny.
W niedawnym wywiadzie dla NBC dziennikarka Kristen Welker zapytała prezydenta, czy przyznaje, że jego plan celny spowoduje wzrost cen. Początkowo prezydent zasugerował, że taryfy "uczynią Amerykę bogatą" – podobnie jak wielokrotnie twierdził wcześniej. Jednak w następnym zdaniu stwierdził, że amerykańskie dzieci nie potrzebują tylu zabawek, a Amerykanie ogólnie nie muszą wydawać tyle pieniędzy na "śmieci, których nie potrzebują".
"Mówię tylko, że dzieci nie potrzebują 30 lalek. Mogą mieć trzy. Nie potrzebują 250 ołówków. Mogą mieć pięć" – powiedział Trump, przyznając jednocześnie, że ceny takich przedmiotów mogą wzrosnąć.
Kontrast z obietnicami wyborczymi
Obecne stanowisko stoi w wyraźnym kontraście z postawą prezentowaną podczas kampanii wyborczej, kiedy to przez większość 2024 roku krytykowano inflację i obiecywano obniżenie kosztów życia. W innym wywiadzie, dla ABC News w zeszłym tygodniu, prezydent stwierdził, że jego obecna polityka gospodarcza jest dokładnie tym, na co wyborcy się zgodzili.
W ostatnich tygodniach Biały Dom przyznał, że w gospodarce pojawiły się "niewielkie zakłócenia" po wdrożeniu planu taryfowego. Podczas kampanii często mówiono o cłach na Chiny, Unię Europejską, Kanadę i Meksyk, jednak ostatecznie wprowadzona polityka nałożyła taryfy na niemal wszystkie kraje świata, wywołując chaos na amerykańskich i zagranicznych rynkach akcji i obligacji.
Eksperci analizują zmianę przekazu
Douglas Holtz-Eakin, prezes American Action Forum, określił zmianę przekazu Białego Domu jako "zwrot" w realizowanej polityce gospodarczej.
"To wydaje się nietrafione. Brzmi to jak: 'Jesteście zbyt materialistyczni. Nie potrzebujecie tylu rzeczy, jak wam się wydaje.' I jest to bardzo osobliwy przekaz z tego źródła – nie sądzę, by to przekonało opinię publiczną" – skomentował Holtz-Eakin.
Marc Short, były czołowy doradca wiceprezydenta Mike'a Pence'a podczas poprzedniej administracji, wyraził obawy, że obecna retoryka o ograniczeniu zakupów zabawek może alienować wyborców, nazywając ją "szkodliwym przekazem", który "sugeruje nieco elitarystyczną perspektywę".
Daniel Hornung, były zastępca dyrektora Krajowej Rady Gospodarczej, argumentuje, że wysokie cła na Chiny i innych kluczowych partnerów handlowych mogą mieć największy wpływ na obywateli, którzy polegają na tańszych towarach, a nie na tych, których stać na luksusowe zakupy.
"Sugerowanie, że osoby o niskich i średnich dochodach powinny po prostu kupować mniej lub kupować droższe rzeczy, pomija istotny punkt" – stwierdził Hornung. "Mamy duże grupy ludności, które nie zarabiają wystarczająco dużo, by pozwolić sobie na zakup drogich rzeczy, i dla nich jest bardzo ważne, czy coś kosztuje 5, 10, 20 czy 100 procent więcej".
Zawieszenie ceł i niepewność rynkowa
Biały Dom wprowadził 90-dniową przerwę we "wzajemnych" taryfach – tych, które przekraczały podstawową stawkę 10% nałożoną na wszystkie kraje – w obliczu rosnącej presji ze strony Wall Street i członków Kongresu. Cło w wysokości 10% utrzymuje się jednak dla wszystkich krajów, podobnie jak taryfa 145% na Chiny, drugą co do wielkości gospodarkę świata.
Rynki nadal doświadczają zawirowań, ponieważ przyszłość ceł i stosunków handlowych pozostaje niejasna, mimo zapewnień administracji, że niektóre umowy są bliskie finalizacji.
Sprzeczne sygnały gospodarcze
Kathryn Anne Edwards, ekonomistka pracy i konsultantka polityczna, zwraca uwagę na pewną niespójność w strategii gospodarczej: z jednej strony wykorzystywanie ceł jako narzędzia negocjacyjnego, a z drugiej zachęcanie Amerykanów do przyzwyczajenia się do kupowania mniejszej ilości towarów.
"Te podejścia stoją w pewnym konflikcie ze sobą. Jeśli to tylko zagrywka negocjacyjna, nie dąży się do sprowadzania produkcji krajowej. Po prostu starasz się uzyskać lepszą cenę dla konsumentów. Jeśli rzeczywiście chodzi o produkcję krajową, negocjacje schodzą na dalszy plan, ponieważ priorytetem są miejsca pracy w kraju" – wyjaśniła.
Gospodarcze wyzwania
Do obaw ekonomicznych przyczyniają się również niektóre prognozy z Wall Street, które przewidują potencjalne spowolnienie gospodarcze. Gdy Welker zapytała prezydenta o gotowość na ewentualną recesję, przynajmniej w krótkim okresie, usłyszała: "Tak. Wszystko jest w porządku. To, co mamy – powiedziałem, że jest to okres przejściowy".
Tymczasem kluczowi kongresowi sojusznicy administracji wyrażają pełne poparcie dla realizowanej polityki. Senator Ron Johnson (R-Wis.) odrzucił w niedzielę możliwość recesji, dodając, że "trzeba działać odważnie" w kwestii agendy taryfowej.
Edwards zauważyła jednak, że ewentualne spowolnienie gospodarcze w USA mogłoby faktycznie zniechęcić firmy do otwierania zakładów produkcyjnych w kraju, co stałoby w sprzeczności z jednym z głównych celów obecnej polityki gospodarczej.
Zmieniające się nastroje społeczne
Polityka ceł spotyka się z mieszanymi reakcjami opinii publicznej. Średnia sondażowa wskazuje, że ok. 60% dorosłych Amerykanów uważa, iż obecna polityka gospodarcza pogarsza stan ekonomii kraju, a niedawny sondaż Gallupa wykazał, że 89% dorosłych respondentów w USA przewiduje, że taryfy spowodują wzrost cen.
Jak zauważa Holtz-Eakin, jednym ze wskaźników skuteczności obecnego przekazu gospodarczego będzie to, jak republikanie w Kongresie zaczną mówić o nim w swoich kampaniach do reelekcji w 2026 roku.
"Fundamentalne pytanie brzmi: w którym momencie kongresowa większość, której przedstawiciele muszą ubiegać się o reelekcję, zacznie dystansować się od polityki Białego Domu?" – zastanawia się Holtz-Eakin. "Gdy poparcie dla administracji spadnie wystarczająco nisko, ustawodawcy zaczną szukać alternatywnego przekazu, a to będzie sygnałem głębszych problemów dla obecnego kierownictwa".
na podst. thehill, Gallup