27 października 2016

Udostępnij znajomym:

Do wyborów prezydenckich pozostały niecałe dwa tygodnie, a opublikowany właśnie doroczny sondaż wykazał, iż mieszkańcy Stanów Zjednoczonych podzieleni są jak nigdy dotąd. Mamy odmienne opinie na niemal każdy temat: ekonomia, mniejszości rasowe, imigracja, wydatki, podatki, polityka zagraniczna, czy też jakie powinny być priorytety nowego prezydenta w pierwszych dniach urzędowania. Rekordowa, bo 20 procent wyższa niż podczas ostatnich wyborów liczba mieszkańców USA uważa, że kraj podąża w złym kierunku.

Spora grupa Amerykanów, w której dominują ewangelicy, przekonuje, że najlepsze lata dla kraju przypadły na erę Elvisa Presleya, zimnej wojny i segregacji rasowej. Niemal połowa badanych przekonana jest, iż era Beyonce, ISIS i ruchów typu Black Lives Matter wymaga silnej ręki, a kraj potrzebuje niemal autorytarnego przywódcy, będącego w stanie “złamać kilka zasad dla zrobienia porządku”.

Takie są główne wnioski opublikowanego właśnie dorocznego badania PRRI (Public Religion Research Institute) od lat obserwującego stopień podziału amerykańskiego społeczeństwa w różnych sprawach. Dokładna analiza danych zebranych na podstawie rozmów z tysiącami wyborców w całym kraju wykazała, że w okresie zaledwie ostatnich kilku lat kraj przedzielony został wielkim murem.

“Nie jest wcale przesadą powiedzenie, że zbliżające się wybory będą właściwie referendum dotyczącym przyszłości” – mówi Robert P. Jones, prezydent instytutu PRRI i współautor innego raportu, zatytułowanego “Koniec białej, chrześcijańskiej Ameryki”, opisującego stopniowe zanikanie wyborców kierujących się zasadami wiary.

“Czy przyszłość wygląda obiecująco? Może sięgniemy po coś z przeszłości? A może poddamy się kulturowym i demograficznym zmianom w kraju i będziemy je wspierać?” – pyta Jones.

Podział jest wyraźny dla każdego, kto przygląda się obecnym wyborom prezydenckim i zmaganiom Hillary Clinton oraz Donalda Trumpa. Zwycięzca – mówi Robert Jones – zmierzy się z bardzo trudnym wyzwaniem, jakim będzie zjednoczenie kraju. To akurat, według niektórych ekspertów jest niemożliwe, o czym więcej za chwilę.

Na razie powróćmy jeszcze do opublikowanego właśnie badania. Wynika z niego, że biali ewangelicy stanowiący znacząca grupę wyborców i w większości opowiadający się za kandydatem partii republikańskiej, pozostają we wszystkich niemal kwestiach na prawo od reszty. Przekonani są, że zmieniający się gwałtownie kraj, świat, ekonomia i dynamika wewnątrz społeczeństwa pozostawia ich z tyłu i na marginesie najważniejszych wydarzeń. Oto kilka wniosków i liczb podsumowujących tegoroczne badanie:

- Aż 72 proc. osób o poglądach konserwatywnych i prawdopodobnych wyborców Trumpa uważa, iż życie w USA zmieniło się na gorsze od lat 50. Z drugiej strony 70 proc. prawdopodobnych wyborców Clinton jest przeciwnego zdania. Według nich żyje się teraz lepiej niż kilkadziesiąt lat temu.

- Większość, bo 56 proc. białych Amerykanów uważa, że społeczeństwo zmieniło się na gorsze w ostatnich kilkudziesięciu latach, a dwie trzecie białych przedstawicieli tzw. klasy pracującej przekonanych jest o powolnym upadku kraju w tym okresie. Z drugiej strony 56 proc. białych mieszkańców z wyższym wykształceniem zadowolonych jest z rozwoju kraju od czasów administracji Eisenhowera.

- Najbardziej zauważalne podziały występują na tle rasowym. 60 proc. Afro-Amerykanów oraz 57 proc. Latynosów uważa, iż rozwój społeczeństwa podąża w dobrym kierunku, ale jednocześnie aż 80 proc. czarnych mieszkańców i 60 proc. Latynosów nie zgadza się z opinią większości białych, że policjanci traktują wszystkich jednakowo.

- Najbardziej pesymistycznie wypowiadają się właśnie ewangeliccy protestanci. 74 proc. z nich mówi, że amerykańskie społeczeństwo i kultura zmieniły się na gorsze.

Przynależność partyjna, podział klasowy, rasa, edukacja, to tylko przykłady głębokich podziałów. Demokraci głęboko wierzą, że imigranci wzmacniają kraj, podczas gdy republikanie postrzegają ich jako przeszkodę w rozwoju. Większość konserwatystów traktuje deficyt narodowy jako jeden z priorytetów, podczas gdy demokraci więcej uwagi poświęcają nierównościom klasowym i zamożności obywateli.

Gdy mówimy o tegorocznych kandydatach do Białego Domu, to obydwoje cieszą się podobnymi ocenami. Żadne nie uzyskało nawet 50 procent poparcia gdy chodzi o uczciwość i zaufanie.

Ameryka to obecnie podzielony kraj. W takich chwilach trwają uporczywe poszukiwania osoby, która mogłaby wszystkich ponownie zjednoczyć, znaleźć wspólny mianownik, pomóc w odrzuceniu waśni i różnic. Wydaje się, że winni są przede wszystkim politycy w Waszyngtonie i media. Gdyby tylko jedni i drudzy potrafili wspólnie działać na rzecz lepszej przyszłości. No cóż, nie jest to wcale takie proste. Wielce prawdopodobnym jest, że taki człowiek się nie znajdzie, ani w Białym Domu, ani w Kongresie. Dotychczasowa kampania prezydencka, trzy debaty, niezliczone reklamy wyborcze – to wszystko powinno nam sygnalizować, że ani Clinton, ani Trump nie będą w stanie tego dokonać. Po prostu nie leży to w zasięgu nie tyle ich chęci, co ich ewentualnej władzy.

Obydwojgu tegorocznych kandydatów na plus należy zaliczyć to, że ani razu nie zapowiadali publicznie naprawy głębokich podziałów, czyli nie obiecywali niemożliwego. Robili to ich poprzednicy – Barack Obama, George W. Bush, czy nawet Bill Clinton. Wszyscy w większości nie podołali temu zadaniu.

Gdybyśmy chcieli cofnąć się do czasów, gdy kraj mówił jednym głosem, a podziały były mało widoczne, musielibyśmy przypomnieć najtrudniejsze okresy w historii. Może były to czasy II Wojny Światowej, gdy wszyscy ramię w ramię pracowali przeciw wspólnemu wrogowi. Albo cofnijmy się do wydarzeń z 11 września 2001 r. i atmosfery panującej tuż po atakach terrorystycznych, gdy przez krótką chwilę prezydent Bush cieszył się 90 proc. poparciem społeczeństwa. Ale to nie ówcześni prezydenci, ale zewnętrzne czynniki wpłynęły na zjednoczenie kraju i społeczeństwa. Nie zrobił tego ani Franklin Roosevelt, ani George W. Bush. Chcemy jednak wierzyć, iż to właśnie jedna osoba na najwyższym stanowisku ma taką moc sprawczą.

Należy rozwiać jeszcze jeden mit dotyczący współpracy polityków dla dobra kraju. Przez dziesięciolecia zarówno demokraci jak i republikanie realizowali zasadę, że różnić można się w kwestiach wewnętrznych, ale na zewnątrz powinno się prezentować jednolite stanowisko. To słynne powiedzenie „Politics stops at the water’s edge” zasugerował w 1947 r. republikański senator Arthur Vandenberg. Chodzi o miejsce, w którym partyjne interesy muszą ustąpić dobru kraju. Zasada ta zastosowana została powszechnie za czasów administracji prezydenta Trumana, gdy odrzucono izolacjonistyczne poglądy na amerykańską politykę zagraniczną na rzecz bardziej międzynarodowego spojrzenia na świat, co pozwoliło wspólnie z przedstawicielami obydwu partii doprowadzić choćby do powstania NATO. Jedna z głoszonych zasad mówiła, iż politycy amerykańscy powinni prezentować jednolity front wobec innych krajów, niezależnie od różnicy zdań w dyskusjach wewnętrznych. Złamanie tej zasady osłabiało Stany Zjednoczone na arenie zagranicznej. Przez kolejne kilkadziesiąt lat większość polityków stosowała tę doktrynę podczas podróży i wystąpień zagranicznych, choć zdarzały się wyjątki. Nigdy jednak na tak dużą skalę jak w ostatnich latach.

W czasach powszechnego internetu, setek kanałów informacyjnych i błyskawicznego przesyłu danych, takie dyskusje nie ograniczają się wyłącznie do terenu USA. Ich obserwatorem jest cały świat, który wyciąga wnioski. Jeszcze gorzej, gdy zasada ta łamana jest świadomie dając sygnał obcym rządom, iż jakiekolwiek decyzje prezydenta USA nie mają większego znaczenia, bo na przykład Kongres ma inne zdanie.

“Osłabia to naszą pozycję w świecie, wiarygodność obecnego prezydenta prowadzącego negocjacje, a także przyszłego, który je będzie kontynuował” – uważa Sandy Berger, były doradca ds. bezpieczeństwa narodowego w latach 90.

Sytuacja zmieniła się na gorsze w ostatnich latach. Partyjne interesy biorą górę nad dobrem kraju, ale nikt tego w ten sposób nie postrzega, ponieważ zarówno demokraci jak i republikanie przekonani są, iż dobro partii oznacza automatycznie dobro kraju. Gdy obydwie strony nie zgadzają się, zwykle wynika to z wyznawania innych wartości. Gdy jedni uważają, że społeczeństwo powinno zapewnić swym obywatelom minimum socjalne, schronienie i posiłek każdego dnia, druga strona ma zdanie odmienne. Jedni są za pozostawieniem kobietom pełnej kontroli nad każdym aspektem ich życia, inni nie uważają tego za priorytet. A jeśli jedna strona dojdzie do wniosku, iż najbogatsi powinni więcej oddawać na rzecz pozostałych, wówczas druga opowiada się za równym podziałem odpowiedzialności. To już nie jest polaryzacja poglądów i opinii, ale raczej diametralnie różne podejście do zasad tworzących współczesne społeczeństwo, kraj i świat. To wszystko sprawia, że rząd wyznający inne zasady niż połowa polityków i społeczeństwa nie jest w stanie skutecznie i wydajnie funkcjonować pogłębiając tylko widoczne podziały.

Co więc może zrobić prezydent? Prawdę mówiąc niewiele. Może się starać zjednoczyć obydwie strony, ale prawdopodobnie mu się nie uda.

Na razie jedynym sposobem na zmniejszenie podziałów jest kwitnąca gospodarka. W czasach dobrobytu ludzie są wobec siebie bardziej wyrozumiali, mniej wojowniczy i agresywni. Gdy żyje nam się dobrze, również świat wokół zaczyna wyglądać ciekawiej.

Prezydent może więc wykorzystać wszelkie dostępne mu środki na gospodarcze wzmocnienie kraju, a tym samym zlikwidowanie choć części podziałów, ale niech nie spodziewa się, że druga strona przypisze to po stronie jego sukcesów i potraktuje przyjaźnie. Bill Clinton urzędował w Białym Domu w czasie jednego z najlepszych gospodarczo okresów w historii USA, cieszył się bardzo wysokim poparciem społeczeństwa, ale i tak nie uchroniło go to przed próbą impeachmentu z powodu romansu. Obecny prezydent cieszy się ponad 50 proc. poparciem, bardzo wysokim zważywszy na czasy, w jakich przyszło mu sprawować urząd, ale w najmniejszym stopniu nie osłabia to ataków politycznych na prowadzoną przez niego politykę zagraniczną, ekonomiczną, czy społeczną. Kolejny prezydent, czy będzie to Clinton lub Trump, nie powinien spodziewać się niczego innego. Jej lub jego posunięcia, działania na arenie międzynarodowej, programy gospodarcze, etc. mogą okazać się doskonałymi (oby!). W najmniejszym stopniu nie zmieni to oceny połowy obywateli i opinii polityków partii przeciwnej. 

Idealne przemówienie inauguracyjne w styczniu przyszłego roku mogłoby zaczynać się od słów: Wiem, że nie zmniejszę podziałów, choć bardzo tego chcę. Niezależnie co zrobię, połowa z Was będzie mnie nienawidzić.  Mimo wszystko będę robić wszystko, co w mojej mocy, by zadowolić nawet politycznych przeciwników.

Oczywiście zacznie się od słów, że teraz nadeszła pora odbudowy i zakopywania toporów wojennych, leczenia ran i likwidowania podziałów. Co, jak już wcześniej zauważyliśmy, akurat w tym momencie jest niemożliwe.

Na podst. USNews, theweek, bloomberg.com
opr. Rafał Jurak

----- Reklama -----

MCGrath Evanston Subaru

----- Reklama -----

MCGrath Evanston Subaru

----- Reklama -----

Crystal Care of Illinois

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor