22 czerwca 2018

Udostępnij znajomym:

Starając się wyciszyć jeden z najbardziej burzliwych okresów swej prezydentury, Donald Trump podpisał w środę dekret wykonawczy, mający zakończyć przymusowe rozdzielanie dzieci od rodziców nielegalnie przekraczających granicę Stanów Zjednoczonych. Dokument utrzymuje jednak w mocy wprowadzoną w maju politykę „zerowej tolerancji” dla nielegalnych imigrantów i wygląda raczej na próbę uspokojenia gwałtownych i nieprzychylnych reakcji opinii publicznej oraz polityków własnej partii na działania Białego Domu w zakresie imigracji. Bo to, czy podpisane rozporządzenie jest zgodne z prawem, oraz czy cokolwiek w wyniku jego podpisania zmieni się na granicy, dopiero się okaże.

„Będziemy mieć szczelne granice, ale zamierzamy trzymać rodziny razem” – oświadczył prezydent podczas krótkiego wystąpienia w Białym Domu – „Nie podobał mi się widok i uczucie towarzyszące rozdzielaniu rodzin”.

Podpisany w środę dekret rodzi nowe pytania i nie jest jeszcze jasne, w jaki sposób będzie funkcjonować oraz co zmieni w praktyce. Wiele wskazuje na to, że dokument ten stoi w sprzeczności z porozumieniem rządowym z 1997 roku, według którego nieletnie dzieci imigrantów nie mogą być przetrzymywane w miejscach odosobnienia przeznaczonych dla dorosłych. Tym samym próbując ratować opinię nadszarpniętą własnymi rozporządzeniami administracja może łamać obowiązujące prawo. Ponadto nowy dekret przeczy wcześniejszym, wielokrotnie powtarzanym przez prezydenta oświadczeniom, iż tylko Kongres może zmienić panującą na granicy sytuację i w rzeczywistości może sparaliżować podejmowane próby zakończenia separacji rodzin na drodze legislacyjnej.

„Polityką tej administracji jest rygorystyczne egzekwowanie naszych przepisów imigracyjnych. Zgodnie z nimi jedyny legalny sposób, aby cudzoziemiec mógł wjechać do tego kraju, to stawienie się w przeznaczonym do tego punkcie granicznym we właściwym czasie " – tak brzmi fragment podpisanego przez prezydenta rozporządzenia. W dalszej części czytamy, iż „polityką tej administracji jest także utrzymanie jedności rodziny, w tym poprzez zatrzymywanie ich w całości (rodzin starających się nielegalnie przekroczyć granicę – dop. red.) wszędzie tam, gdzie jest to właściwe i zgodne z prawem, a także dostępnymi zasobami".

Jak to się zaczęło?

Obecny dramat na granicy rozpoczął się w maju, gdy prokurator generalny Jeff Sessions ogłosił, iż zgodnie z nową polityką wszystkie osoby dorosłe zatrzymane na nielegalnym przekraczaniu granicy odpowiadać będą za to w ramach postępowania karnego. Wcześniej czyn ten traktowany był bowiem jako wykroczenie.

Tu pojawił się pierwszy problem. Zgodnie z umową sądową z 1997 r. nazwaną „Flores Agreement” (Porozumienie Flores), dzieci muszą być przetrzymywane w warunkach jak najmniej ograniczających ich swobody i prawa, nie mogą więc być izolowane w więzieniach federalnych, czy innych miejscach podobnego przeznaczenia, w których administracja zdecydowała się umieszczać dorosłych. W rezultacie doszło do rozdzielania rodzin i umieszczania dzieci w często naprędce przygotowanych do tego celu miejscach.

Zmiana ta była przykładem przysługującej prokuratorowi generalnemu swobody. Wcześniejsze administracje odmawiały bowiem stawiania kryminalnych zarzutów osobom po raz pierwszy przyłapanym na granicy, decyzja taka pojawiła się dopiero za prezydentury Donalda Trumpa. Dodać należy, że była ona w pełni legalna, ale okazała się bardzo ryzykowna politycznie, co stanowiło kolejny problem. W krótkim czasie sprzeciw wobec tych praktyk wyraziły organizacje obrony swobód obywatelskich, prawnicy, politycy demokratyczni, ale dość szybko dołączyli do nich hierarchowie kościołów różnych wyznań oraz rosnąca liczba przedstawicieli partii republikańskiej. Proces przyspieszyły zdjęcia i filmy przedstawiające brutalny proces rozdzielania rodzin, płaczące dzieci, zrozpaczone matki i ojców, a także nagrania z wnętrz ośrodków, do których nieletni później trafiali.

Informacyjny chaos

Wydany w środę dekret jest kolejnym elementem w serii sprzecznych przekazów płynących z Białego Domu. Początkowo Trump bezpodstawnie utrzymywał, iż rozdzielanie rodzin jest wynikiem prawa przyjętego przez demokratów. Wiadomo już, że prawo takie nie istnieje. Następnie zrzucał odpowiedzialność na Kongres utrzymując, iż tylko on może rozwiązać ten problem, choć politycy obydwu partii tłumaczyli, że wszystko zmienić może jeden jego podpis. W tym czasie niektórzy urzędnicy wysokich szczebli mianowani przez Trumpa, włączając w to Kirstjen Nielsen, sekretarz Homeland Security, przekonywali iż prawo nakazujące rozdzielanie rodzin nie istnieje, podczas gdy inni, wśród nich sam prokurator Jeff Sessions, szef personelu John Kelly, czy prezydencki doradca Stephen Miller, bronili wprowadzającej te praktyki decyzji, nazywając ją sprawiedliwym i skutecznym środkiem odstraszającym. Jeszcze we wtorek Donald Trump zaciekle bronił polityki swej administracji, gdy pisał na Twitterze: „musimy zawsze aresztować ludzi przedostających się do naszego kraju nielegalnie”. Jednak presja wywierana na prezydenta ze strony nie tylko przeciwników politycznych, ale własnego kręgu doradców i polityków własnej partii była coraz większa. W środę ukazał się dekret mający zakończyć wprowadzone praktyki, powszechnie uważane za szkodliwe i niegodne cywilizowanego kraju.

Czy to coś zmieni?

Na razie nikt nie jest w stanie przewidzieć co się teraz wydarzy. Sprawa jest dość pogmatwana. Mamy bowiem dekret nałożony na majowe rozporządzenie prokuratora generalnego, które samo w sobie jest dość chwiejne. Do tego podpisując ten dokument prezydent niejako przyznał, iż wszystkie jego wcześniejsze odezwy do Kongresu były niepotrzebne, wręcz błędne. Okazuje się, że sprawa leży jednak w gestii Białego Domu i nie tylko Kongres jest w stanie problem rozwiązać.

Nie wiadomo również, czy prezydencki dekret okaże się zgodny z obowiązującym prawem. O ile Kongres mógł uchwalić ustawę w jakiś sposób omijającą porozumienie z 1997 roku, o tyle prezydent zobowiązany jest do jego przestrzegania. Dokument znosi rozdzielanie rodzin i nakazuje, by dzieci przetrzymywane były wraz z zatrzymanymi na granicy rodzicami. Ponieważ jednak wciąż obowiązuje zasada „zerowej tolerancji” oraz stawiania kryminalnych zarzutów przyłapanym na granicy, osoby te w większości trafiają do federalnych więzień, gdzie nieletni przebywać nie mogą. W dekrecie zaznaczono, iż rząd poprosi sąd o modyfikację Porozumienia Flores, jednak decyzję można łatwo przewidzieć i nie będzie ona raczej dla rządu korzystna. W 2015 r. do sądu trafiła sprawa, w której organizacja o nazwie Center for Human Rights and Constitutional Law poprosiła sąd o interpretację porozumienia w związku z toczącą się rozprawą przeciwko administracji Baracka Obamy. Chodziło o miejsca odosobnienia dla rodzin nielegalnych imigrantów. Sąd utrzymał wówczas w mocy wszystkie zapisy porozumienia, potwierdził, iż przetrzymywanie dzieci w ośrodkach dla dorosłych jest nielegalne. 

Warto więc przypomnieć, iż w 2014 r. w związku z nasilającym się problemem na południowej granicy, Department of Homeland Security zdecydował się otworzyć w jej pobliżu kilka ośrodków internowania dla całych rodzin. Sprawa trafiła do sądu. Strona rządowa utrzymywała, że o ile samotnie przekraczające granicę osoby nieletnie powinny być przetrzymywane w lepszych warunkach, niż stworzone dla dorosłych w federalnych miejscach odosobnienia, o tyle dzieci towarzyszące rodzicom mogą w takich miejscach przebywać. Sąd nie zgodził się z tą argumentacją informując, iż prawo w takim samym stopniu odnosi się do dzieci samotnych oraz towarzyszących rodzicom. Innymi słowy, sąd przyznał, że rozdzielanie rodzin jest legalne. Administracja Obamy nie zdecydowała się jednak na separowanie dzieci, wybierając inną drogę. Większość ośrodków rodzinnych została zamknięta, a ich mieszkańcy wypuszczeni na wolność po uprzednim wyposażeniu ich w czujniki GPS i nakazie stawienia się na rozprawie pod groźbą kary więzienia.

Niejasne jest więc, na jakiej podstawie obecna administracja sądzi, iż dekret pozwalający na przetrzymywanie całych rodzin nie stoi w sprzeczności z Porozumieniem Flores z 1997 roku, skoro zaledwie 3 lata temu sąd apelacyjny potwierdził jego ważność.

Podpisany dekret prawdopodobnie ograniczy też wysiłki Kongresu na rzecz zmiany prawa do rozdzielania rodzin, przynajmniej na jakiś czas. Jest mało prawdopodobne, by kontrolujący Izbę Reprezentantów republikanie porozumieli się w tej sprawie. Pismo prezydenta tylko utrudni im podjęcie decyzji i negocjacje; legislatorzy nie będą odczuwali już presji, skoro Biały Dom wydał decyzję.

Oczywiście może się zdarzyć, że sąd tym razem inaczej zinterpretuje porozumienie z 1997 r. Gdyby tak się jednak nie stało i podtrzymana byłaby decyzja sprzed 3 lat, wówczas Donald Trump będzie miał trzy opcje: wznowić rozdzielanie rodzin, wzorem Obamy wypuścić przetrzymywane rodziny na wolność, lub zmusić Kongres do działania.

Kilkutygodniowy dramat na granicy odbierany jest przez wielu ekspertów politycznych jako samookaleczenie się administracji. W końcu pozytywne wyniki gospodarcze oraz niedawne spotkanie z przywódcą Korei Północnej podniosły notowania prezydenta do niespotykanego od objęcia stanowiska poziomu. Zamiast cieszyć się i pławić w wynikach podjęta została w maju decyzja przekreślająca dotychczasowe zyski, na domiar wszystkiego pojawił się dekret uznawany za złożenie broni i przyznanie się do błędu. Trudno uwierzyć, by przeciągająca się sprawa rozdzielania rodzin przysporzyła prezydentowi popularności, z drugiej strony w przeszłości z trudnych i kontrowersyjnych sytuacji wychodził on bez większego szwanku. Być może niedługo będziemy świadkami kolejnych zmian, bo podobno Biały Dom planuje dalsze zaostrzenie polityki imigracyjnej jeszcze przed listopadowymi wyborami.

Demokraci nie powinni krzyczeć zbyt głośno

Dziś przedstawiciele tej partii wspólnym głosem krytykują Trumpa za jego politykę imigracyjną, ale warto przypomnieć, że w przeszłości nie zrobili wiele w celu poprawy sytuacji. Próbując wzbić się ponad podziałami partyjnymi i starając się znaleźć sprzymierzeńców wśród republikanów, Barack Obama podczas swej pierwszej kadencji zdecydował się na zaostrzenie przepisów i zwiększenie liczby deportacji osób nielegalnie przebywających już w kraju. W tym czasie liczba zatrzymań na granicach była niższa, niż za jego poprzedników, ale też starających się o przekroczenie granicy było znacznie mniej w związku z ówczesnym kryzysem gospodarczym. Oczywiście nie udało się, konserwatyści i tak przekonani byli, że Obama sprzyja imigrantom niezależnie co robił. W 2013 r. zmniejszono więc nieco liczbę deportacji, nieco później pojawiła się DACA i półlegalny status dla nieudokumentowanych imigrantów przywiezionych do kraju jako dzieci. Mimo wszystko przylgnął do niego przydomek „deporter in chief” w związku z rekordowymi pod tym względem latami 2009-2012. W tym czasie demokraci w Kongresie niewiele zajmowali się tym tematem, choć organizacjom proimigracyjnym, zwłaszcza latynoskim, obiecywano wiele. Jeszcze w 2015 r. Hillary Clinton przekonywała, by dzieci z Ameryki Południowej stające na granicy USA deportować do ich macierzystych krajów, co byłoby sygnałem dla innych. Warto też pamiętać, iż bardzo wielu imigrantów z tego okresu pochodziło z krajów dotkniętych konfliktami wywołanymi w dużej mierze polityką administracji dotyczącą walki z narkobiznesem. I choć poprzednia administracja nigdy nie zdecydowała się na tak drastyczne, niepopularne i graniczące z przyzwoitością rozwiązania jak obecna, to jednak trudno oprzeć się wrażeniu, iż politycy demokratyczni wykorzystują dzisiejszą aferę w celach wyłącznie politycznych i o całej sprawie zapomną, gdy przestanie ona przynosić im korzyści.

Na podst.: theatlantic, politico, montaglaw, theweek
opr. Rafał Jurak

----- Reklama -----

MCGrath Evanston Subaru

----- Reklama -----

MCGrath Evanston Subaru

----- Reklama -----

Crystal Care of Illinois

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor