27 maja 2016

Udostępnij znajomym:

Kolejni kandydaci na najwyższy urząd w państwie obiecują i przekonują, że naprawią kulejącą ekonomię. Kolejni, bo obietnice takie pojawiają się niemal zawsze. Nie warto im wierzyć. W okresie ostatnich ponad 200 lat ekonomia Stanów Zjednoczonych rozwijała się szybciej lub wolniej pod rządami różnych prezydentów - demokratycznych, republikańskich, aktywnych i pasywnych. Zdarzyło się kilka razy, iż decyzje podejmowane w Białym Domu miały krótkotrwały wpływ na gospodarkę, jednak zwykle był to wpływ negatywny. Choćby nieprzemyślane embargo na handel z Anglią wprowadzone przez Thomasa Jeffersona. Albo powrót do standardu złota w okresie urzędowania Ulyssesa Granta, które zakończyło się paniką banków i kilkuletnią recesją. Lub decyzje Herberta Hoovera gwarantujące jego partii długie wakacje z dala od Białego Domu przez kilka kolejnych kadencji.

Hillary Clinton chce przywrócić "wspaniałe lata 90." nazywając je "najdłuższym okresem pokoju i prosperity". Według niej to zasługa jej męża, Billa Clintona, który za jej prezydentury podobno ponownie weźmie się do pracy, bo "wie, jak to się robi".

Donald Trump sięga jeszcze dalej i przywołuje "najwspanialsze lata 50.". Gdy w kraju było mnóstwo pracy fabrycznej, nie było umów handlowych z Chinami, Meksykiem i innymi krajami. Obiecuje hermetyczną ekonomię, jakiej nie widziano od czasów, gdy USA było przemysłowym gigantem. "Będziemy wygrywać tak często, że niektórzy znudzeni będą tym wygrywaniem" - całkiem poważnie mówi prawdopodobny kandydat na prezydenta USA.

Owszem, obydwie dekady wzbudzają ekonomiczną nostalgię u tych, którzy je pamiętają, a co ważniejsze, którym się w tym czasie dobrze powodziło. Także u tych, którzy znają je tylko ze słownych przekazów. Problem w tym, że wraz ze zbliżającymi się wyborami takie opowieści i obietnice o uzdrawianiu ekonomii za pomocą kilku dekretów i decyzji mają wartość podobną do waluty Wenezueli. Jeśli nie mniejszą.

To nie prezydenci kształtują ekonomię. Jest odwrotnie. To ekonomia kształtuje prezydenturę.

Najwyższy urząd w kraju stał się bardzo ważny, gdy chodzi o bezpieczeństwo, sprawy społeczne, czy kontakty zagraniczne. Wciąż jednak nie ma większego wpływu na procesy ekonomiczne, a zwłaszcza podnoszenie PKB i wzrost gospodarczy. Wspomniane lata 50. i 90. mogą posłużyć jako przykłady, że różne okoliczności pozostające poza kontrolą ówczesnych prezydentów miały większy wpływ na gospodarkę, niż decyzje podejmowane w Białym Domu.

W latach 50. Dwight Eisenhower uznawany był za twórcę ekonomicznej potęgi Stanów Zjednoczonych. Jednak stało się to bez jego większego udziału, bo w tym czasie niemal każdy na jego miejscu mógłby pochwalić się podobnymi osiągnięciami. W czasie II WŚ amerykańskie fabryki zaczęły w pełni wykorzystywać swój potencjał i przeszły przyspieszone lekcje z produktywności. Po zakończeniu wojny umiejętności te wykorzystano w produkcji samochodów, artykułów gospodarstwa domowego, etc. Gospodarka skorzystała na masowym wprowadzaniu nowych technologii, takich jak telewizja i klimatyzacja, które wprawdzie wymyślone były wcześniej, to jednak dopiero wtedy zyskały aprobatę społeczeństwa. Gdy reszta świata wciąż próbowała poradzić sobie z powojennymi zniszczeniami, USA stały się globalną fabryką dostarczająca niezbędne elementy odbudowy. Wraz z produkcją przyszły wysokie wynagrodzenia robotników, wzmocnienie klasy średniej, wysoka wartość nabywcza pieniądza. Historycy zgadzają się, że Eisenhower przyczynił się do rozwoju kraju nie przeszkadzając w naturalnych procesach ekonomicznych. Na jego konto można zapisać budowę liczącego 40 tysięcy mil międzystanowego systemu autostrad oraz rozwój social security.

W latach 90. los sprzyjał USA, za co pochwały zbierał i do dziś zbiera Bill Clinton. Jednak on również w dużym stopniu skorzystał z niezależnych od siebie czynników decydujących o stanie ekonomii. Owszem, ówczesna administracja przyjęła kilka rozwiązań pomagających w rozkwicie gospodarki, ale to koniec zimnej wojny, wchodzenie Chin na rynki światowe, szczyt produktywności i dochodów urodzonych po wojnie tzw. baby boomers, a także jakże istotna rola rodzącego się internetu miały znacznie większe znaczenie.

Zresztą po latach przychodzi krytyka. Dziś wiele osób uważa, że budowa sieci autostrad przez Eisenhowera, podobnie jak reforma socjalna i deregulacja rynku finansowego przez Clintona, przyniosły później więcej negatywnych konsekwencji, niż wcześniej korzyści.

Do dziś wiele emocji wzbudzają lata 80. Okres przez wielu nazywany "odnową Reagana". Ówczesny prezydent zgodnie z obietnicą między innymi obniżył podatki i zwiększył wydatki militarne, co zaowocowało gwałtownym rozkwitem gospodarki. Problem w tym, że dziś nawet najbardziej zagorzali zwolennicy tego prezydenta przyznają, iż prawdopodobnie najważniejszym czynnikiem odnowy nie były działania Białego Domu, ale Paul Volcker, ówczesny szef Rezerwy Federalnej. Na początku lat 80. był on zdeterminowany, by za wszelką cenę powstrzymać galopującą inflację. Wprowadził więc restrykcyjną politykę monetarną, której celem było zahamowanie wzrostu cen. Jednocześnie podniesione zostały oprocentowania pożyczek - w przypadku zakupu nieruchomości trzeba było w tamtym okresie przygotować się nawet na 18 procent. Działania te doprowadziły do kilkunastoprocentowego bezrobocia i recesji. Jednak udało się powstrzymać inflację i ją kontrolować. Gdy znalazła się ona ponownie na odpowiednim poziomie Volcker rozluźnił politykę monetarną, co spowodowało gwałtowny rozkwit gospodarki. Akurat zbiegło się to z objęciem urzędu przez Ronalda Reagana.

Dziś wyraźnie widać, co potwierdzają analitycy rynkowi, że wygrana George W. Busha w 2004 r. i jego reelekcja nie miały wielkiego wpływu na późniejsze załamanie rynków. Winne były rosnące ceny towarów, bańka na rynku nieruchomości, światowe zapotrzebowanie na ropę naftową, a tym samym jej coraz wyższa cena. Gdyby wybory 12 lat temu wygrał John Kerry, to recesja i tak by nas dopadła.

Chyba wszyscy są zgodni, że główną siłą w kraju mającą największy wpływ na ekonomię jest Rezerwa Federalna. Pod tym względem ta silna i niezależna organizacja przyćmiła prezydenta. Regulując oprocentowania pożyczek, czy oferując bankom dostęp do kapitału stymuluje gospodarkę w znacznie większym stopniu, niż jakiekolwiek dekrety prezydenckie i decyzje Kongresu. Przynajmniej tak było w okresie ostatnich kilkudziesięciu lat.

Kolejny powód świadczący o tym, że przynależność partyjna, płeć i umiejętności kolejnego prezydenta nie będą miały większego wpływu na ekonomię to fakt, że zarówno demokraci jak republikanie, choć różnią się w wielu sprawach dotyczących gospodarki, na najważniejsze dla rozwoju kraju czynniki patrzą podobnie.

Na przykład współcześni republikanie nie popełniają błędów swych poprzedników i wiedzą już, że zwalniająca gospodarka potrzebuje czasami krótkoterminowej stymulacji finansowej. Dlatego odpowiednie programy wprowadził już George W. Bush, a kontynuował je Barack Obama. Obecny deficyt to wynik działań obydwu administracji. Z jednej strony z długiem tym będą musiały radzić sobie kolejne pokolenia, z drugiej wielu ekonomistów twierdzi, że bez wydatków z ostatnich lat gospodarka sama nie podźwignęłaby się z recesji.

Tak samo demokraci, nauczeni doświadczeniami swych rządów z lat 30 wspierają wolny handel, nawet w okresie ekonomicznego spowolnienia. Tym samym zasada rynkowa do niedawna popierana głównie przez republikanów stała się uniwersalną, wspólną dla obydwu stron.

Oczywiście nie można powiedzieć, że prezydenci nie mają żadnego wpływu na ekonomię. Po prostu mają mniejszy, niż się wyborcom wsłuchanym w ich obietnice przedwyborcze wydaje. Obniżenie podatków przez Reagana i młodszego Busha miało pozytywny wpływ na rynek. Podobnie podpisanie układu NAFTA przez Clintona. Tak samo wygląda sprawa ze zbalansowaniem budżetu za rządów tego ostatniego, choć czy była to jego zasługa, zdania są podzielone. Z jednej strony nastąpiło to za prezydentury Clintona, ale wielu specjalistów uważa, że było wynikiem podniesienia podatków przez George H. W. Busha. Wśród wyborców było to posunięcie bardzo niepopularne, zwłaszcza że w czasie kampanii wyborczej mówił on wyraźnie, iż to nie nastąpi. Jednak nastąpiło i po fakcie wiele osób uważało to za akt bohaterstwa ze strony prezydenta, który ratując budżet poświęcił swą karierę polityczną.

Wiele ważnych decyzji podejmowanych jest przez prezydentów na samym początku kadencji. Ich wpływ zwykle odczuwany jest jednak dopiero po upływie kilku lat. Pozytywny lub negatywny. Ekonomista Benjamin Friedman zauważa, że regulacja wynagrodzeń i cen przez Nixona w 1971 roku pomogła w mu w późniejszej reelekcji, jednak była pośrednią przyczyną poważnej inflacji lata później, za rządów już innego polityka.

W niektórych przypadkach prezydenci swymi decyzjami osłabiali gospodarkę, lub z pomocą Kongresu ratowali ją przed katastrofą. Jeśli Kongres oczywiście wykazywał wolę pomocy urzędującemu prezydentowi, bo nie zawsze to miało miejsce. Ktoś kiedyś użył bardzo trafnego porównania:

Rząd Stanów Zjednoczonych to wielki statek, a prezydent to tylko niewielki ster. Owszem, pozwala kierować, ale jest tak skonstruowany, że niemożliwe są gwałtowne zakręty, a tym bardziej szybka zmiana kursu.

Skoro prezydent nie jest w stanie samodzielnie ratować upadającej ekonomii, to jakie ma zadanie?

Powinniśmy go raczej postrzegać jako majsterkowicza, a nie głównego inżyniera. Polityka monetarna, zmiany demograficzne, wprowadzanie nowych technologii, globalne trendy, etc. to znacznie ważniejsze i decydujące o rozwoju ekonomicznym czynniki, niż budżet i dekrety prezydenckie. Powinniśmy również pamiętać, iż powtarzające się badania wykazują wciąż to samo: znikome dowody, że regulowanie podatków wyzwala znaczącą działalność biznesową. Jakąś wyzwala, ale nie jest ona na tyle duża, by miała znaczenie w skali makro, czy też przyczyniała się do zażegnania ewentualnej recesji. Nie możemy spodziewać się, że istnieje jakaś sekretny przepis na dobrobyt, stanowiący umiejętne połączenie odpowiedniej stopy opodatkowania, oprocentowania pożyczek i inflacji. Każdy zewnętrzny, pojawiający się nagle element burzy tę układankę i poszukiwania rozpoczynają się na nowo.

Prezydent nie ma wielkiego wpływu na ekonomię, ale ma spory na nastroje społeczne. Optymizm sprzyja wychodzeniu z kryzysu i recesji. Płomienne przemówienia spełniają ważną funkcję, muszą jednak w końcu być poparte działaniami. Prezydent ma również wpływ na podział wypracowanych dóbr. Możemy oczywiście słuchać przedwyborczych obietnic dotyczących poprawy sytuacji gospodarczej, powinniśmy jednak nie mniejszą uwagę poświęcać planowanym wydatkom.

Na podst. nytimes.com, theatlantic, slate.com, wikipedia, cato.org,

opr. Rafał Jurak

----- Reklama -----

MCGrath Evanston Subaru

----- Reklama -----

MCGrath Evanston Subaru

----- Reklama -----

Crystal Care of Illinois

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor