25 kwietnia 2019

Udostępnij znajomym:

Wygląda na to, że niemal każdy polityk demokratyczny posiadający jakiekolwiek ambicje prezydenckie, właśnie postanowił wystartować w przyszłorocznych wyborach. Widzą oni, że obecny prezydent stracił większość poparcia poza własną bazą i dochodzą do wniosku, że do zwycięstwa wystarczy zdobycie nominacji własnej partii. Nawet jeśli nie wierzą w powodzenie swej kampanii, to zdają sobie sprawę, że przecież dla polityka udział w wyborach prezydenckich niesie same korzyści.

Podobną sytuację mieliśmy w 2016 roku, z tym że role były wtedy odwrócone. Wówczas to po stronie republikańskiej mieliśmy do czynienia z niespotykaną liczbą kandydatów, którzy starali się o nominację własnej partii. Podczas pierwszych debat stacje telewizyjne musiały odmawiać udziału kandydatom o najniższym poparciu w sondażach, a pozostałych dzielić na ważniejszych i mniej ważnych.

Trzy lata temu mieliśmy do czynienia z 16 politykami konserwatywnymi starającymi się o urząd prezydencki i wydawało się to liczba zawrotną. Dziś mamy już 19 demokratów, którzy zgłosili swój udział w wyścigu oraz co najmniej 6 gotowych do ogłoszenia takiej decyzji, a podobno w najbliższych tygodniach pojawi się ich jeszcze więcej.

Dlatego pierwsze, zaplanowane na czerwiec debaty kandydatów tej partii potrwają dwa dni i przeprowadzone będą przez 3 sieci telewizyjne. Partia demokratyczna zapowiedziała już w lutym, iż nie wszyscy wystąpią przed kamerami. Warunkiem będzie wsparcie finansowe co najmniej 65 tysięcy darczyńców w 20 stanach oraz poparcie co najmniej 1 proc. wyborców w przynajmniej trzech oficjalnych sondażach przedwyborczych. Jednak w przeciwieństwie do republikanów podczas ostatnich wyborów, kandydaci nie będą dzieleni na ważniejszych i mniej ważnych w zależności od wysokości poparcia i wszyscy otrzymają dostęp do tych samych debat i równy czas na antenie.

Elizabeth Warren, Kirsten Gillibrand, Kamala Harris, Cory Booker, Amy Klobuchar i Bernie Sanders to obecni senatorowie, którzy już zdecydowali się na kandydowanie. Oprócz nich Beto O'Rourke oraz Pete Buttigieg. Trzech byłych członków kongresu dołączyło do zabawy w ostatnich tygodniach, a także kilku członków Izby Reprezentantów. Mamy byłych i obecnych gubernatorów. Na wejście do gry właśnie zdecydował się były wiceprezydent, Joe Biden. Mniej znane na krajowej scenie politycznej nazwiska, jednak doskonale rozpoznawane w swych rodzimych stanach i miasteczkach: Bullock, Williamson, Yang, Gabbard, Delaney, Castro, i wielu, wielu więcej... Wśród demokratycznych kandydatów mamy kobiety i mężczyzn, przedstawicieli kilku grup i mniejszościowych, polityczne gwiazdy różnej jasności. Wszystkich łączy jedno - pragnienie zwycięstwa, a w najgorszym wypadku chęć zaistnienia na większej scenie.

W tym momencie po drugiej stronie, czyli w łonie partii konserwatywnej, mamy dosłownie garstkę kandydatów, podobnie jak podczas ostatnich wyborów było wśród demokratów. Wśród nich oczywiście Donald Trump, który starał się będzie o drugą kadencję, a także były gubernator Massachusetts - William Weld, który zdecydował się rzucić wyzwanie urzędującemu prezydentowi. Kilku polityków GOP zastanawia się nad udziałem, ale ogłoszenie decyzji odkłada na później. Oczywiście co cztery lata pojawiają się przedstawiciele innych partii, na razie nad reprezentowaniem Libertarian zastanawia się Justin Amash ze stanu Michigan.

W czerwcu 2015 r. w tekście zatytułowanym „Klęska urodzaju” pisaliśmy, że „niemal każdy dzień przynosi kolejnego kandydata partii konserwatywnej na urząd prezydencki. Mamy już zadeklarowanych, zapowiadających zgłoszenie kandydatury, zastanawiających się nad tym, oraz namawianych do zastanowienia się. Wśród nich jest tylko kilku mających realne szanse na zdobycie nominacji partyjnej”. Dziś moglibyśmy te same słowa odnieść do demokratów. Moglibyśmy również wskazać, podobnie jak 4 lata temu, że „z jednej strony to większy wybór i interesujące zmagania, w których ścierać się będą różne poglądy i osobowości, co ostatecznie pozwoli wyłonić najlepszego reprezentanta. Z drugiej, to niepotrzebny wysiłek dla najlepszych polityków, zbyt wysoki wydatek pieniędzy mogących posłużyć walce z kandydatem drugiej partii, wreszcie ryzyko zniechęcenia części wyborców (...)”.

Historia kilku ostatnich wyborów prezydenckich w USA podpowiada nam, że Amerykanie zazwyczaj decydują się zaufać urzędującemu prezydentowi na kolejne 4 lata. To daje Trumpowi niewielką przewagę nad każdym z kontrkandydatów. Pomaga mu również spora suma zebranych pieniędzy oraz dobrze funkcjonująca gospodarka. Z drugiej strony mamy niskie poparcie w sondażach i coraz gorszą prasę, nawet w niektórych konserwatywnych i do tej pory przychylnych prezydentowi mediach – na co liczą kandydaci demokratyczni.

Nadmiar kandydatów jest zły

Problem w tym, że większość wyborców nie posiada żadnej opinii na temat wszystkich zgłaszających się kandydatów, nawet tych o znanych nazwiskach. Trudno się temu dziwić, bo któż byłby w stanie poznać programy polityczne 25 osób, zapoznać się z ich życiorysami, ocenić szanse wyborcze, itd. Większość z nas nie pamięta nawet połowy imion.

Nadmiar kandydatów na pierwszy rzut oka może wydawać się dobrą rzeczą, ale specjaliści ostrzegają, że może przyczynić się osłabienia entuzjazmu wyborczego, obniżenia satysfakcji, zniechęcania, a co za tym idzie, niższej frekwencji podczas głosowania.

Widzieliśmy to niedawno podczas wyścigu na stanowisko burmistrza w Chicago, gdzie mieliśmy zdywersyfikowane grono 14 kandydatów, wśród których nikt zdecydowanie nie wybijał się na pozycję lidera, co zbiegło się z najniższą frekwencją w historii miasta, wynoszącą 33.4 proc.

Nadmiar kandydatów jest dobry

Powiedziane było przed chwilą, że nadmierna liczba kandydatów według niektórych teorii osłabia ich pozycję. Według innych, większe ich grono to plus dla partii, bo pojawia się wiele nowych tematów, do których należy się odnieść. Wyjaśnia się wiele spraw będących zagadką dla wyborców. Dzięki zróżnicowaniu kandydatów wyłania się ostatecznie program skierowany do większej liczby głosujących, z którego zwykle eliminuje się na etapie kampanii zbyt kontrowersyjne elementy i wprowadza powszechnie akceptowane. Dla mediów tak wielka liczba kandydatów to mnogość tematów, dla szefów partii ból głowy. Dla wyborców, przynajmniej teoretycznie, większy wybór.

Wśród przyczyn tak wysokiej liczby demokratów starających się o najwyższy urząd w kraju wyróżnić można kilka podstawowych:

Mało popularny Trump

To prawda, w historii kraju żaden prezydent nie cieszył się tak stałym i niskim poparciem. Wprawdzie niektórzy miewali dużo niższe, było ono jednak poprzedzone entuzjazmem tuż po wyborach lub odzyskiwaniem sympatii w wyniku różnych działań. Niech to jednak nie osłabi czujności politycznych przeciwników prezydenta. W 2016 r. cieszył się przecież w sondażach niższym poparciem od Hilary Clinton niemal do samego końca. Nie lubiła go większość kobiet, młodzieży, dużych miast, mediów i spora część własnej partii. A jednak wygrał wybory i to dosłownie miażdżąc przeciwników na każdym etapie.

Demokratom brakuje wyraźnego lidera

Politycy wyróżniający się w czasie kampanii prezydenckiej nie zawsze wygrywają nominację, jednak wpływają na rozkład sił i dynamikę wyborów. Narzucają tempo i trzymają w napięciu. Na niemal rok przed kolejnym głosowaniem demokraci nie mają takiej osoby, choć mają dwa nazwiska z tzw. drugiej ligi. To Bernie Sanders i Joe Biden. Obydwaj zgłosili kandydatury i rozpoczęli kampanię.

Wśród niektórych grup wyborców Sanders jest w stanie wywołać entuzjazm swymi hasłami, jednak raczej nie będzie w stanie przekonać do siebie bardziej konserwatywnych wyborców, czy choćby o poglądach centrowych. Biden z kolei, ma wieloletni bagaż polityczny i nie cieszy się wielką popularnością w kręgach zwolenników Obamy, którego był wiceprezydentem. Do tego startując razem, Sanders i Biden będą osłabiać się nawzajem.

Wszystko może się zdarzyć

Im większe grono kandydatów, tym większych niespodzianek można się spodziewać. By odnieść zwycięstwo nie musisz być bardzo popularny, a jedynie nieco popularniejszy od pozostałych. A to już wielka różnica.

Jeśli wszyscy będą kierować się w lewo, to może umiarkowane poglądy gubernatora Kolorado zwrócą na siebie uwagę? A może gdy każdy rozmawiał będzie o służbie zdrowia, tematy środowiska i klimatu pozwolą wybić się na prowadzenie gubernatorowi stanu Waszygton? Może ktoś zabłyśnie w czerwcu podczas telewizyjnych debat, może ujmie nas czyjaś historia rodzinna. Nigdy nie wiadomo, co spowoduje, że dany kandydat otrzyma od nas głos. Lub jaka przeszłość nas do niego zniechęci.

Nikt przy zdrowych zmysłach nie próbuje nawet przewidywać wyniku zbliżających się wyborów, czy wcześniejszych prawyborów. Politycy, dziennikarze i specjaliści dostali nauczkę w 2016 r., gdy systematycznie odrzucano kandydaturę Trumpa i kolejno stawiano na jednego z pozostałych 15 kandydatów GOP. Dlatego rozpoczęta właśnie kampania będzie tym ciekawsza.

Jest bardzo możliwe, że po stronie demokratów dojdzie w przyszłym roku do rozłamu. Połowa opowie się na przykład za Bidenem, reszta za Sandersem. Wygra jeden z nich, w związku z czym zwolennicy tego drugiego nie pójdą do ostatecznych wyborów. Dokładnie taka sytuacja miała miejsce w 2016 r., gdy zwolennicy Sandersa nie zagłosowali w ostatecznym starciu Trump-Clinton uważając, że ich kandydatowi władze partii odebrały zwycięstwo w prawyborach.

Jeśli chodzi o samych polityków, to mogliby wziąć sobie do serca kilka dobrych rad przygotowanych przez doświadczonych ekspertów politycznych. Przede wszystkim mówić do rzeczy i na temat. Prosty, krótki plan wyborczy jest lepszy od grubej księgi zawierającej odpowiedź na każde pytanie. Nikt jej nie będzie czytał. Mówiąc o pieniądzach warto pamiętać, że bardziej przemawia do nas strach przed ich utratą, niż perspektywa zaoszczędzenia. Fachowcy radzą też, by w miarę możliwości trzymać się jednego ubioru, zwłaszcza w początkowym etapie kampanii. Z tłumu kandydatów łatwiej jest wyłowić tego, który zawsze wygląda podobnie. Najważniejsze jednak, mieć coś do powiedzenia i umiejętnie to przekazywać. Niezależnie kto wygra prawybory demokratyczne i uzyska nominacje tej partii, najprawdopodobniej spotka się w listopadzie przyszłego roku z Donaldem Trumpem, któremu na razie poważna konkurencja w GOP nie wyrosła. Co nie znaczy, że w okresie kilkunastu miesięcy się to nie zmieni.

Na podst. theweek, vox, politico, guardian, infolinia.com
opr. Rafał Jurak

----- Reklama -----

MCGrath Evanston Subaru

----- Reklama -----

MCGrath Evanston Subaru

----- Reklama -----

Crystal Care of Illinois

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor