07 maja 2018

Udostępnij znajomym:

W 1913 r. podczas pierwszej w historii prezydenckiej konferencji prasowej Woodrow Wilson zadeklarował, że “prasa jest najlepszym przyjacielem kraju”. W 2017 r. Donald Trump stwierdził we wpisie na Twitterze, iż „media są wrogiem mieszkańców Ameryki”. Można powiedzieć, że obecne kontakty prezydenta z dziennikarzami należą do najgorszych w historii, nie można jednak powiedzieć, iż w przeszłości zawsze były one doskonałe. Bywało różnie...

Dwa tygodnie po zaprzysiężeniu Donalda Trumpa na najwyższy urząd w kraju, The New York Times zamieścił artykuł, w którym szczegółowo opisane były nocne spacery prezydenta w szlafroku w poszukiwaniu przełączników światła w Białym Domu. W ten sposób dziennik nie tylko oficjalnie wyraził swą dezaprobatę dla nowego gospodarza, ale wprowadził też niespotykany dotąd element w sposobie relacjonowania wydarzeń z tego miejsca. Czy ten opis, pytał wówczas sam Trump, sprawia że jestem najmniej odpowiednią osobą w tym miejscu? Dziś, czyli ponad rok później, tamta wymiana słowna wydaje się delikatną przepychanką. W kontaktach prezydenta z mediami już dawno mamy do czynienia z rękoczynami.

Drugi rok z rzędu prezydent Trump nie wziął udziału w uroczystym obiedzie korespondentów Białego Domu organizując w tym samym czasie spotkanie z wyborcami w stanie Michigan. Jego obecność podczas dorocznej imprezy nie była obowiązkowa, bo to wyłącznie tradycja, a głowa państwa przyjmując zaproszenie tylko podnosi jej rangę. Poza tym zwyczajem są występy znanych satyryków, którzy suchej nitki nie pozostawiają na administracji, a przecież mało kto lubi wysłuchiwać złośliwości pod własnym adresem. Mimo to bardzo niewielu gospodarzy Białego Domu wyłamało się dotąd z tradycji, zwykle w wyniku wyjątkowych okoliczności.

Od początku swej kadencji Donald Trump wrogo nastawiony jest do prasy, nazywając ja kłamliwą, uprzedzoną do niego, szkodliwą dla kraju. Większości dziennikarzy, z wyjątkiem reprezentujących przyjazne mu media, niemal całkowicie odciął dostęp do informacji z Białego Domu, a sam wziął udział w zaledwie jednej konferencji prasowej tuż po objęciu urzędu. Z drugiej strony krytycznie nastawieni do administracji dziennikarze nieustannie dają upust swym uprzedzeniom, czym tylko pogłębiają dzieląca ich od Białego Domu przepaść. Nic nie wskazuje, by w bliższej lub dalszej przyszłości coś miało się zmienić.

Lubi, nie lubi

Każdy prezydent USA miał określone, indywidualne podejście do mediów. Niektórzy wykorzystywali je do własnych celów, inni toczyli z nimi nieustanne boje. Szacunek wobec najwyższego urzędu sprawiał, że doniesienia w stylu paparazzi raczej w stosunku do Białego Domu nie miały miejsca. Jednak zdarzało się, że granica ta była przekraczana.

Thomas Jefferson był zwolennikiem wolnej prasy tak długo, jak nie pisała ona o nim. Choć uważał, że rząd bez kontroli prasy nie ma prawa bytu, to często narzekał, że w nic, co jest drukowane, nie można już wierzyć. Jednak w tamtych czasach gazety nie ukrywały swych sympatii i specjalizowały się w personalnych atakach.

Theodore Roosevelt postanowił wykorzystywać media, jak nikt przed nim. Stworzył dziennikarzom lepsze warunki do pracy i przekazywał wybrane wiadomości. W niedzielę o ewentualnych planach dowiadywali się reporterzy, a w poniedziałek na podstawie reakcji społeczeństwa na artykuły w prasie prezydent podejmował decyzje.

Uhonorowany Pokojową Nagrodą Nobla Woodrow Wilson uznawany jest za tego, który otworzył przed dziennikarzami Biały Dom. Mało mówi się o tym, że poważnie starał się ograniczać działalność mediów podczas I wojny światowej. Uważał, że pełna cenzura to sposób na zapewnienie krajowi bezpieczeństwa. Opinii tej nie podzielali Kongresmeni, którzy nie zgodzili się na złożone propozycje prezydenta.

Sławne zdjęcie Harry`ego Trumana pokazuje go w pierwszym dniu po wyborach z gazetą i nagłówkiem „Dewey wygrał z Trumanem”. Dziennikarze przepytali ekspertów i doszli do wniosku, że Dewey nie może przegrać, więc nawet nie czekali na podliczenie głosów. Ta gafa prasy wpłynęła na późniejsze kontakty Trumana z mediami, niby nie był jej przeciwny, ale też dobrego słowa o niej nie powiedział.

Obiady korespondentów

Celem powołania White House Correspondents' Association, czyli Zrzeszenia Korespondentów przy Białym Domu, było zapewnienie i ochrona dostępu dziennikarzy do prezydenta USA. Calvin Coolidge, znany z trudnych relacji z prasą, był mimo to pierwszym, który pojawiał się regularnie na dorocznym obiedzie organizowanym przez związek i wygłaszał na nim przemówienia. Większość jego następców, chcąc lub nie, postanowiła go naśladować, gdyż z jednej strony obecność prezydenta na uroczystej imprezie podnosiła jej rangę, z drugiej kolejnym gospodarzom Białego Domu zależało na dobrych układach z dziennikarzami. Aż do 1962 r. gośćmi na obiadach byli wyłącznie mężczyźni, mimo że do White House Correspondents' Association należało wiele kobiet. 

Samo zrzeszenie powstało w 1914 r. Wcześniej w relacjach pomiędzy reporterami i prezydentami obowiązywały nieformalne formy kontaktu, które określały sposoby zdobywania i przekazywania informacji. Często było to trudne, bo w celu uzyskania wywiadu z głową państwa reporterzy musieli uciekać się do wymyślnych forteli.

Spodnie za wywiad

Legenda głosi, że prezydent John Quincy Adams śledzony był przez reporterkę Anne Royall, która pewnego dnia zapuściła się za nim nad brzeg jeziora, w którym lubił on od czasu do czasu zażywać nagich kąpieli. Gdy przekonany, iż nikt go nie widzi zanurzył się w wodzie, usiadła na jego ubraniach i zażądała wywiadu w zamian za ich zwrot. Tak, to były czasy przed powołaniem secret service, gdy prezydenci robili co chcieli.

Podczas kadencji Grovera Clevelanda, dziennikarz Washington Star, William Price, wystawał godzinami przed bramą Białego Domu i każdą wychodząca osobę pytał o wszystko, co działo się wewnątrz.

Gdy jednak krajem wstrząsnęła seria zamachów – Lincoln w 1865, Garfield w 1881, McKinley w 1901 – ludzie zaczęli interesować się wydarzeniami w stolicy, zmuszając tym samym kolejnych prezydentów do otwarcia się na prasę. W 1902 r. dziennikarze otrzymali nawet niewielkie pomieszczenie do pracy w Zachodnim Skrzydle, wciąż jednak w celu zdobycia informacji musieli nieźle kombinować.

Wraz z rozwojem rządu federalnego i jego rosnącą rolą w życiu kraju coraz więcej gazet delegowało na stałe dziennikarzy do stolicy. Zauważył to Theodore Roosevelt, który nakazał swym podwładnym udzielanie szybkich odpowiedzi na zadawane przez prasę pytania, usprawniając kontakty i przepływ informacji. W ten sposób pozycja stałego korespondenta przy Białym Domu stała się nieodłącznym elementem dziennikarskiego światka w Waszyngtonie.

Woodrow Wilson wierzył, że dobre układy z prasą pozwolą mu na lepszą komunikację z narodem. Dlatego 15 marca 1913 r. zorganizował pierwszą w historii konferencję ze swym udziałem. Przybyło na nią około 100 reporterów i choć nie była ona w najmniejszym stopniu ciekawa, to stanowiła kamień milowy w relacjach prezydenta z dziennikarzami. Kilka tygodni później, podczas kolejnej konferencji, namawiał zebranych reporterów do połączenia sił. W okresie pierwszego roku Wilson wziął udział w 64 konferencjach prasowych.

Każdy romans kiedyś słabnie, tak było i w tym przypadku. Podczas jednego z kolejnych spotkań z dziennikarzami dotyczącego rewolucji w Meksyku prezydent nieoficjalnie powiedział, iż nie wierzy w przetrwanie tamtejszego rządu. Kilka godzin później wpadł w złość, gdy słowa te pojawiły się na okładce jednego z dzienników. Zagroził wówczas wstrzymaniem konferencji, choć w końcu z nich nie zrezygnował. Sytuacja powtórzyła się później kilkukrotnie.

Woodrow Wilson sfrustrowany był też plotkami głoszącymi, iż reporterzy dokładnie prześwietlają życie jego żony i córek. Zaapelował nawet, by zaniechali tych działań, bo to on jest osobą publiczną, a nie kobiety z jego rodziny. Coraz częściej miał pretensje, iż na konferencjach pojawiają się przypadkowi ludzie, z prasą nie mający wiele wspólnego, domagał się powstrzymania niekontrolowanych przecieków informacji i wydawania akredytacji. Gdy zagroził likwidacją konferencji prasowych dziennikarze zjednoczyli się i wprowadzili zasady dotyczące udziału w spotkaniach z prezydentem i sposobu przeprowadzania z nim rozmów. Jednocześnie bojąc się utraty dobrych kontaktów grupa kilkunastu z nich powołała wspomniane wcześniej Zrzeszenie Korespondentów przy Białym Domu.

Powstanie organizacji nie było wielkim zaskoczeniem, bo w tym okresie zrzeszały się różne grupy zawodowe chroniące swej tożsamości i próbujące odgrywać rolę w polityce. Związek korespondentów w pierwszych latach nie miał na nic wielkiego wpływu, ale z biegiem czasu jego rola zaczęła rosnąć. Kolejni gospodarze Białego Domu, często skłóceni z prasą, zauważali potęgę mediów i starali się utrzymywać z nimi jak najlepsze stosunki.

Nie znaczy jednak, że zawsze dobre. Prezydent Franklin Roosevelt dwa razy w roku brał udział w audycji radiowej na żywo, zatytułowanej Fireside Chats, w której sam, bezpośrednio, kierował słowa do mieszkańców kraju. W ten sposób unikał ingerencji wydawców w swe wypowiedzi i przekręcania ich znaczenia.

Konferencje prasowe były jednak wciąż popularne, gdyż wyborcy chcieli widzieć, jak prezydent reaguje na trudne pytania, co go śmieszy, a co wprawia w smutek lub złość. Nawet drobne gesty stanowiły wskazówkę co do jego osobowości i charakteru.

Takie publiczne występy były jednocześnie okazją dla prezydentów do manipulowania formatem konferencji i próbą wpływania na przekaz. Weteran agencji Associated Press, Scott Applewhite, który dokumentuje wydarzenia Białego Domu od czasów Reagana, zauważa jak z czasem zmieniła się forma przekazywania wiadomości poprzez odpowiednie wykorzystanie dodatków, tła i kontrolowanie przepływu informacji.

“Konferencje prasowe i niemal wszystkie aspekty kontaktów prezydenta z prasą są wynikiem jego nastawienia, osobowości i charakteru” – mówi Applewhite.

„George W. Bush czuł się świetnie w towarzystwie fotografów, a im podobało się jego nastawienie. Clinton, urodzony polityk, potrafił sterować emocjami, nastrojem, wyrazem twarzy w taki sposób, by wzmocnić przekazywane informacje” – dodaje reporter AP.

W ostatnich latach kontakty pomiędzy prezydentami i mediami stały się nieco chłodniejsze i bardziej sztuczne. Już prezydent Bush, a po nim Barack Obama, starali się za wszelką cenę kontrolować przepływ informacji z Białego Domu, tworząc własne raporty w celu uniknięcia pośrednictwa prasy, likwidując źródła przecieków i odsuwając dziennikarzy z nich korzystających, a także upewniając się, iż właściwi reporterzy mogą zadawać pytania podczas konferencji.

Na tym tle kontakty obecnego prezydenta z mediami, choć wrogie, nie wydają się już tak niezwykłe. Owszem, niespotykana dotąd w przeszłości wojna trwa, ale do rozlewu krwi jeszcze na szczęście nie doszło.

Na podst.: history.com, theatlantic, theweek, LATimes
opr. Rafał Jurak

----- Reklama -----

MCGrath Evanston Subaru

----- Reklama -----

MCGrath Evanston Subaru

----- Reklama -----

Crystal Care of Illinois

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor