06 maja 2016

Udostępnij znajomym:

"Kandydat partii republikańskiej w wyborach prezydenckich, Donald Trump" - takie zdanie jeszcze kilka miesięcy temu wywoływało ironiczne uśmiechy na twarzach konserwatywnych polityków i nie tylko. Dziś jest już pewne, że niedługo stanie się oficjalnym tytułem biznesmena z Nowego Jorku. Niedługo, czyli od momentu przyznania nominacji podczas konwencji GOP w Cleveland.

Po wtorkowej przegranej w Indianie senator Ted Cruz przerwał kampanię wyborczą, a dzień później uczynił to ostatni z konserwatywnych kandydatów, John Kasich. Tym samym na placu boju pozostał tylko Donald Trump, który zaczyna rozglądać się za kandydatem na stanowisko wiceprezydenta. Przyjmując wkrótce nominację na konwencji w Ohio stanie się pierwszym od czasów generała Eisenhowera w 1952 r., nie posiadającym żadnego doświadczenia na stanowiskach wybieralnych kandydatem głównej partii politycznej w wyborach prezydenckich w USA.

Wydaje się, że największym przegranym republikańskich prawyborów czuje się Ted Cruz, który kilka razy w ostatnich miesiącach poczuł smak wygranej i wszystko postawił na jedną szalę.

"Powiedziałem, że będę kontynuował kampanię tak długo, jak droga do zwycięstwa pozostawać będzie otwartą. Dziś ze smutkiem stwierdzam, że droga ta została zamknięta" - mówił we wtorek na wiecu w Indianapolis otoczony rodziną Cruz. Obok niego znajdowała się też Carly Fiorina, którą zaledwie kilka dni wcześniej wybrał jako kandydatkę na stanowisko wiceprezydenta. W oczach wszystkich zgromadzonych malował się wyraźny smutek.

Podczas przemówienia senator z Teksasu ani razu nie wspomniał Donalda Trumpa, ani by mu pogratulować, ani zadeklarować wsparcie w dalszych wyborach. Przez cały okres kampanii Ted Cruz unikał określeń mogących sugerować, że w razie własnej przegranej nie poprze zwycięskiego rywala, co pozwalało mieć nadzieję, iż niezależnie od wyniku prawyborów jedność partyjna zostanie zachowana. Jednak po niedawnych sugestiach biznesmena, iż ojciec Cruza zamieszany był w zabójstwo JFK, senator nie wytrzymał i nazwał Trumpa "patologicznym kłamcą". Szanse, by poparł go więc w dalszej walce o Biały Dom są raczej nikłe.

W wyścigu przez chwilę pozostawał jeszcze gubernator Ohio, John Kasich, ale w końcu chyba zdał sobie sprawę, że nie jest w stanie zmienić przewidywalnego przebiegu głosowania w kilku pozostałych stanach. Jego wytrwałość zastanawiała i dziwiła, ale pozostawała bez większego wpływu na kolejne wyniki. Zresztą w obozie Trumpa pytanie o zagrożenie z jego strony komentowane było jedynie wzruszeniem ramion.

Wtorkowe zwycięstwo Donalda Trumpa w Indianie i późniejsza rezygnacja jego przeciwników, a tym samym niemal pewna nominacja, wywołało spore zamieszanie wśród republikańskich elit politycznych i przychylnych im dziennikarzy. Sukces biznesmena oznacza bowiem porażkę tych, którzy jeszcze do niedawna mieli nadzieję na odrodzenie partii pod bardziej konserwatywnymi sztandarami. Zamiast tego muszą zaakceptować fakt, że reprezentantem ich opcji politycznej w wyścigu o Biały Dom będzie człowiek z zewnątrz, do niedawna popierający liberalne programy i politykę, pozytywnie wyrażający się o autokratach takich jak Putin i odrzucający republikańskie zasady dotyczące wielu spraw, choćby wolnego handlu. Jego nominacja może cofnąć GOP o kilkadziesiąt lat jeśli chodzi o np. z trudem zdobywane zaufanie młodych wyborców i mniejszości, a także części kobiet.

Nawet jeśli te przewidywania są zbyt daleko idące, to nastroje po prawej stronie sceny politycznej trudno nazwać optymistycznymi. Wiele opiniotwórczych, konserwatywnych ośrodków już ogłosiło Hillary Clinton zwyciężczynią listopadowych wyborów i wręcz zapowiedziało poparcie jej kandydatury (co mimo publicznych zapowiedzi raczej nie nastąpi). Niektórzy posunęli się jeszcze dalej wieszcząc koniec republiki i używając określeń takich jak "armageddon".

Pierwszy szok minął szybko i partia zaczyna funkcjonować w nowej rzeczywistości. Przewodniczący GOP, Reince Priebus, właśnie stwierdził, iż wydarzyła się rzecz pozytywna, choć jeszcze niedawno opowiadał się za otwartą konwencją mogącą pozbawić Trumpa nominacji. Pozostali zachowują się podobnie. Przed chwilą zadeklarowani przeciwnicy biznesmena, jego stylu i poglądów, teraz padają na kolana przed zwycięzcą.

Jakby na to nie spojrzeć, prawybory w łonie partii republikańskiej są fascynujące - zaczęły się od niespotykanego dotąd wysypu polityków wyrażających klasyczne poglądy partyjne, a zakończyły zwycięstwem człowieka nie związanego wcześniej z polityką, nie wyrażającego zainteresowania republikańskimi zasadami i znienawidzonego przez władze GOP.

W tej sytuacji trudno nie docenić wielkiego sukcesu Trumpa i jego ekipy, którego włączenie się w wyścig prezydencki latem ubiegłego roku traktowane było przez wszystkich z przymrużeniem oka, włączając w to autora tego opracowania.

"To nieprawdopodobny dzień, wieczór i rok. Nigdy nie przeżyłem czegoś takiego" - mówił Donald Trump tuż po ogłoszeniu wstępnych wyników z Indiany we wtorek wieczorem. "Ponownie uczynimy Amerykę wspaniałą" - dodał lider prawyborów republikańskich.

Jego przemówienie tradycyjnie nie zawierało żadnych konkretów, sygnalizowało jednak pewną zmianę. Trump dał znać, że zamierza teraz skupić uwagę na prawdopodobnym zwycięzcy prawyborów w partii demokratycznej.

"Zabieramy się za Hillary Clinton. Nie będzie świetnym prezydentem, nie będzie dobrym prezydentem, będzie kiepskim prezydentem" - mówił podczas wieczornego wiecu w Nowym Jorku.

Jako oficjalny republikański kandydat, Donald Trump będzie musiał zmierzyć się przede wszystkim z tzw. negatywnym elektoratem. Aż 70 proc. kobiet nie ma o nim pozytywnej opinii, podobnie sytuacja wygląda pośród mniejszości. Do tego dochodzi niechęć sporej części partii, którą zamierza reprezentować. Jednak w czasie trwającej kampanii wielokrotnie zaskoczył wynikami. Jego sympatycy przekonują, że mimo skłonności do tworzenia podziałów jest niespotykanym dotąd typem polityka, potrafiącym przełamać linie partyjne i zmobilizować zastępy nowych wyborców.

Do tego pamiętać należy, że jako przeciwnika będzie miał prawdopodobnie Hillary Clinton, czyli jedną z najsłabszych kandydatur w historii wyborów prezydenckich w USA. Brak zaufania wyraża wobec niej niemal rekordowa liczba uprawnionych do głosowania. Gorszy od niej tzw. wskaźnik negatywny ma obecnie tylko... Donald Trump.

Powróćmy na moment do sylwetki Teda Cruza, który znalazł się w trudnej sytuacji, gdy nie udało mu się osiągnąć pozytywnych wyników w północno-wschodnich stanach tydzień wcześniej. Indiana, ze swoją liczebną społecznością ewangelików była jego ostatnią nadzieją. By pomóc w wygranej senator z Teksasu wyciągnął w ostatniej chwili dwa asy z rękawa. Pierwszym było porozumienie z Kasich`iem, dotyczące podziału sił w pozostałych do zdobycia stanach. W ten sposób każdy z nich mógł skupić się na miejscach, gdzie cieszył się największym poparciem w celu ograniczenia popularności Trumpa.

Drugim atutem miał być wybór Carly Fioriny jako kandydatki na stanowisko wiceprezydenta. Jednak już na początku pojawiło się kilka pytań. Po co wybierał współkandydata w wyborach, które przegrywał? Czy miał prawo to uczynić na tym etapie kampanii? Czy był to najlepszy wybór?

Na pewno przez chwilę przysporzyło to parze polityków dodatkowego szumu medialnego. Cruzowi chodziło jednak o sprowokowanie Trumpa do wypowiedzenia kilku niepopularnych, a nawet szowinistycznych komentarzy pod adresem Fioriny.

Plan nie wypalił. Trump zachował wstrzemięźliwość jak na polityka prowadzącego w sondażach przystało i prawie nie zauważył zmiany. Społeczność ewangelicka w Indianie również zawiodła. Do tego w ostatniej chwili Trumpa poparło kilku znanych sportowców z tego stanu.

Wstrzymanie działań przez Cruza kończy jednocześnie gwałtowny wzrost popularności tego polityka na krajowej scenie. Wybrany do senatu zaledwie w 2012 r. szybko zyskał popularność wśród konserwatywnych wyborców, przy jednoczesnej utracie sympatii kolegów partyjnych. Jego działania w senacie zyskały mu przychylność ultrakonserwatystów, przekreśliły jednak wsparcie bardziej postępowych polityków GOP obawiających się utraty wiarygodności. Potem przyszła nagła decyzja udziału w wyborach prezydenckich, walka z kolejnymi kandydatami i w końcu przegrana z Trumpem. Porażka Cruza ucieszyła wielu członków tzw establishmentu partyjnego, nawet jeśli nie są oni zwolennikami zwycięskiego biznesmena.

Trudno powiedzieć, jakie plany ma teraz senator z Teksasu. Do końca kadencji pozostały mu dwa lata. Prawdopodobnie ją dokończy i korzystając z silnego poparcia wyborców w swym stanie, ubiegał się będzie o kolejne. Raczej nie ma szans na to, by współpracował w Trumpem, zwłaszcza po ostatnich animozjach pomiędzy nimi, gdy zasugerowano, iż jego ojciec brał udział w zamachu na Kennedy`ego. Cruz może spróbować jeszcze w 2020 roku, jeśli tegoroczne wybory zakończą się porażką potentata rynku real estate.

Po stronie demokratów doszło do podobnie zaskakujących wyników. Przegrywający wcześniej w sondażach Bernie Sanders pokonał Clinton, choć akurat te wyniki z Indiany nie wpłyną znacząco na układ sił. Hillary wciąż pozostaje prawdopodobnym kandydatem partii, mimo że do pełnego zwycięstwa musi zebrać jeszcze nieco delegatów.

Może jest trochę za wcześnie, by snuć przypuszczenia dotyczące listopadowych wyborów, ale załóżmy, iż Trump zmierzy się z Clinton. Będzie miał niezmiernie trudne zadanie, bo w tej chwili w ogólnokrajowych sondażach, a przede wszystkim w decydujących stanach przegrywa różnicą około 13 procent. Nawet w kilku, gdzie w 2012 r. Mitt Romney wygrał z Barackiem Obamą, czyli Północnej Karolinie, Arizonie, Missouri, czy Utah. Ewentualna nominacja Sandersa oznacza również kłopoty, bo z nim Trump na razie przegrywa jeszcze większą różnicą.

Czy może przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę? Oczywiście. Głównie dlatego, że Hillary Clinton sama jest w pewnych kręgach bardzo niepopularna. Na razie prowadzi w badaniach opinii publicznej, ale jeszcze nie rozpoczęły się ataki na jej osobę, nie zostały wydane miliony na reklamy wyborcze, etc. Różnica 10 procent to niewiele. Problem w tym, że choć większość Amerykanów nie lubi Clinton, to jeszcze większa liczba panicznie boi się prezydentury Trumpa. By zwyciężyć, będzie musiał zmienić nastawienie wyborców do siebie.

Najniższe poparcie notuje on obecnie wśród tych, którzy pomogli Barackowi Obamie w zdobyciu Białego Domu - młodych, należących do mniejszości, wykształconych wyborców. Ci w zdecydowanej większości popierają Bernie Sandersa. Jeśli ich kandydat przegra, z niechęcią, ale udzielą poparcia Clinton. Grupa ta w 2016 r. stanowić będzie ok. 30 procent wszystkich głosów. Bez choćby ich części trudno będzie kandydatowi republikanów zdobyć prezydencki fotel. Do tego dochodzą kobiety, wśród których zaledwie 29 procent planuje oddać głos na Trumpa. Wśród białych absolwentów wyższych uczelni Trumpa wybiera 23 procent.

Sztab biznesmena będzie musiał zmienić strategię, bo ogólnokrajowy elektorat wydaje się mało zainteresowany hasłami kierowanymi do konserwatywnych wyborców. Mniej jest tam niechęci do rządu federalnego, imigrantów i muzułmanów. Lepiej oceniana jest ekonomia i obecnie urzędujący prezydent. Do tego Donald Trump musi liczyć się z tym, że Hillary Clinton też posiada spore środki na kampanie reklamowe, sztab planujący każde posunięcie i gotowy do rzucania wyborczym błotem.

Na podst. Washington Post, theatlantic, ibttimes, nypost,

opr. Rafał Jurak

----- Reklama -----

MCGrath Evanston Subaru

----- Reklama -----

MCGrath Evanston Subaru

----- Reklama -----

Crystal Care of Illinois

----- Reklama -----

Zobacz nowy numer Gazety Monitor
Zobacz nowy numer Gazety Monitor